W końcu wybrano jeden z projektów, o czy można było przeczytać m.in. w Dzienniku Bałtyckim:
http://gdynia.naszemiasto.pl/artykul/12 ... ,id,t.html
Jak zwykle bywa, jednym się podoba, a innym nie, ale nie chodzi tu o urok pomnika tylko o coś więcej.
Dzięki uprzejmości pana Marka Błusia oraz redakcji Dziennika Bałtyckiego mam możliwość przytoczyć na forum krótki materiał (jeden z dwóch) napisany do wydania Dziennika Bałtyckiego z 2 lutego.
Przeczytałem ów tekst kilka razy i z przykrością stwierdzam, że zgadzam się z każdym zdaniem (nawet tym o pośladkach). Tyle lat debatuje się nad pomnikiem i okazuje się, że nikt - że tak powiem potocznie - "nie czuje bluesa". Znam nawet osobę, którą proszono o opinię o projektach i już wówczas wiedziałem, że pewnie i tak będzie lipa, ale nie byłem świadomy tego co napisał Marek Błuś za Władysławem Hasiorem. Jeżeli chcemy coś uczcić/podziękować (a na pomniku widnieje m.in. napis "Polska swemu obrońcy" i jest mowa o przelanej krwi) to nie wolno obrażać. Podobnie jak nie wolno przechodzić nad tym do porządku dziennego. Na czy my budujemy politykę historyczną? No na czym?Marek Błuś w Dzienniku Bałtyckim pisze:Pomnik surfera
Gdyńscy urzędnicy wybrali projekt pomnika, jaki ma stanąć na Skwerze Kościuszki, naprzeciwko Dowództwa Marynarki Wojennej. Dzieło przedstawia falę z wybrzeży Kalifornii, której wysokość i stromość umożliwia śmiganie na desce bez żagla. Fala u swej podstawy jest przebita – nie wiadomo dlaczego – modelem kotwicy wziętym z jarmarcznej widokówki. Kształt ramion tej kotwicy imituje charakterystyczny, złamany w połowie łuk odcinający u gatunku homo sapiens pośladki od ud (napisałbym chętnie: damskie pośladki, ale to zbyt seksistowskie podejście).
Władysław Hasior, rzeźbiarz, którego szklano-stalowy projekt „Tym, co do nieba czwórkami szli” nie stanął, niestety, na Westerplatte, twierdził, że nieudany artystycznie pomnik obraża swoich bohaterów. Mamy więc kolejny przypadek obrazy chybionym dziełem, którego artyzm (z wyjątkiem kotwicy) byłby może i właściwy, gdyby chodziło o tak zwany akcent urbanistyczny, a nie o pomnik, a ściślej, miejsce pamięci polskich marynarzy.
Właśnie, przez 20 lat debaty, co ma stanąć w miejscu pomnika dawnej przyjaźni, nie rozstrzygnięto, ba, nie postawiono w tej sprawie pytania, czy chodzi o „war monument” (pomnik), czy o „war memorial” (miejsce pamięci). Musimy posłużyć się tu angielskim, bo chyba tylko ten język rozróżnia dwie kategorie pomników poświęconych poległym. Koncepcja „war memorial” przeważyła u aliantów zachodnich po I wojnie światowej, gdy rozwój demokracji i indywidualizmu nałożyły na żywych obowiązek uczczenia wszystkich żołnierzy razem i każdego z osobna. Częścią „war memorial” są z zasady utrwalone listy poległych, napisane objaśnienia i płaskorzeźby o charakterze ilustracyjnym. Jest to więc dzieło o charakterze multimedialnym, żeby nie powiedzieć – łopatologicznym, skierowane jednakowo do narodu, świata i do każdej osieroconej rodziny z osobna. Opowiada historię, podobnie jak antyczne zabytki (choćby Kolumna Trajana), i robi to metodami sztuki użytkowej, jasno i prosto, bez demonstrowania głębi duszy artysty.
Często „war memorials” porządkują przestrzeń na wzór świątyni, czasem czerpią z tradycji panteonu (proszę wyklikać ukończony w 2011 roku pomnik marynarzy z krążownika Sydney – hmassydneymemorial.com.au); jednakowo nadają się do uroczystości świeckich i religijnych, no i nie umawiamy się przy nich na piwo: „o 20-tej, pod falą”.
Oczywiście, trudno jest stworzyć coś nowatorskiego, gdy forma musi ustąpić opowiadanej treści, a twórca – podporządkować się regułom gatunku. Ale owe ciasne ramy i podległość tematowi są właśnie wielką tradycją sztuki, przecież tak było przez tysiąclecia! Wolność opowiadania niczego nikomu jest zdobyczą z początków XX wieku, jednak nie może być uprawiana w dziedzinie dotyczącej zbiorowej pamięci narodu (albo polityki historycznej, jeśli ktoś tak woli) i przedstawiania jej światu.
Kalifornijska fala jako pomnik polskiego marynarza nic o tym marynarzu i jego losie nie mówi, jest tylko prezentacją braku uczuciowej i rozumowej więzi polsko-amerykańskiego artysty i jego mecenasów z zadaniem, jakiego się podjęli. Wbrew pozornie nowoczesnej formie, zaplanowane dzieło pozostaje w radzieckiej (a może tylko wschodniej?) tradycji czczenia anonimowej masy – masy poległych Iwanów. Wydaje się, że w drugiej dekadzie XXI wieku powinniśmy zdecydować się na kulturę, w której pomnik na Skwerze Kościuszki będzie opowiadał o Bizewskim, Grudzińskim, Krąkowskim, Mokrskim, Rebizancie, Żurku i jeszcze o 700 innych. Zdaje się, że poległych polskich marynarzy nikt dotąd dokładnie nie policzył...
Nawet tak wydawać by się mogło prostą sprawę jak pomnik da się u nas... [autocenzura].