Mój Rejs sprzed lat

forum to dedykowane jest wszystkim jednostkom pływającym budowanym w celach cywilnych...

Moderatorzy: crolick, Marmik

Straszny_Stary_Wraq

Mój Rejs sprzed lat

Post autor: Straszny_Stary_Wraq »

Mój rejs[w dwadzieścia lat później] :-D

M/s GÓRNY ŚLĄSK, na morzu, 1985-11-09

Sprawozdanie k/o z rejsu nr 322 i 323 na trampie PŻM „G. Śląsk“

Okiem pasażera
12. października 1985 r. zameldowałem się na pokładzie statku. Jest już późno, wraz ze mną przybywają dwie inne pasażerki. Zostajemy przyjęci na pokładzie – a jakże – przez Ochmistrza statku i roztasowani po kabinach. Ląduję w szpitalu statkowym, dużej, dwuosobowej kabinie z własną toaletą i – luksus! - wanną.
Nasz statek bywa w PŻMie nazywany „pasażerem“ – może zabrać w każdy rejs do 12 pasażerów; ma specjalne kabiny i oddzielną mesę z salonem. Jest tu także i pokład spacerowy. Pełny zakres usług dla pasażerów.
Gdy podjeżdżaliśmy pod burtę naszego trampa, wydawał mi się on potężną maszyną – wysoko wynurzony, z nadbudową na rufie. A jest to już leciwy masowiec o nośności 15.600 DWT, pojemności brutto 10.500 RT, długości 157 m. Zbudowano go w Szczecinie w 1967 roku; służbę zaczął 19.XI.67. Jest jednym z sześciu masowców typu B-520, serii ulepszonych Kolejarzy (typu B-512) – zbudowanej na tym samym, co one kadłubie. Silnik sześciocylindrowy, diesel „rodem“ z Poznania, ma 7.200 KM i zapewniał trampowi 15,5 w. prędkości – dziś stary statek chodzi już znacznie wolniej.
Trzynastego października – wybory. Czekamy na rozpoczęcie załadunku; mamy zabrać 15.000 ton miału węglowego do Włoch. Na razie jednak jedziemy głosować. Potem jest nieco czasu, by zapoznać się z załogą statku.
Dowodzi nim w tej podróży Kapitan Jan Mikiewicz – brodaty zejman, który przemierzył już wiele PŻMowskich pokładów i mostków. Trzej oficerowie z pokładu to – Chief M. Czerepaniak, II A. Kuzyszyn i III M. Kuwik. As z pokłądu nazywa się J. Czapiewski. Radiooficer – J. Kuc. Załogą rządzi Bosman Wł. Matejko. Cieśla to Janek Pacer, też zejman-żeglarz, od razu znajdujemy sobie tematy do pogawędki. Na pokładzie pracuje trzech marynarzy i trzech starszych marynarzy PŻM. Maszyną kieruje Chief-Engineer J. Pająk; pozostali mechanicy to – J. Nieznaj, J. Bandoła i J. Pękala. Sześciu Motorzystów dogląda maszyny w ruchu. I Elektrykiem jest J. Jobski, pracuje razem z asem-elektrykiem. Hotel trzyma w garści ochmistrz J. Makowski; tu pracuje Szef kuchni J. Podgórski z młodszym kucharzem K. Zabagłą oraz trzej stewardzi: R. Trowski „Harry“, Z. Pultyn i Zb. Krzeszewski. Magazynierem maszynowym jest Z. Rybarczyk. Ludzie różni, ale przecież fachowcy, matrosi, pływali po wielu morzach i na statkach bez liku.
Pasażerów jest dwanaścioro – poza mną, laureatem telewizyjnego „Rejsu“, jeszcze osiem pań, w tym dwie żony członków załogi, dwóch panów i dziecko.
Cały trzynasty dzień października upływa nam na oczekiwaniu na rozpoczęcie załadunku; przeszkadza pogoda – jest wiatr i miał węglowy zwyczajnie frunie z nieosłoniętych taśmowców do morza, zamiast do luków statku. Wieczorem załadunek się zaczyna i następnego dnia – też wieczorem – jesteśmy gotowi! O 20.00 dnia 14.X.1985 r. na burcie melduje się pilot, a dwa portowe holowniki – Ajaks i Argo – wyprowadzają nas z basenu. Kurs: Kilonia, Kiel Canal! Z duszą na ramieniu patrzę z rufowych okien pasażerskiej mesy na uchodzący wstecz brzeg: do widzenia, Polsko – zobaczymy się za miesiąc!
Ileż ja się nasłuchałem o morskiej chorobie, ileż razy „życzliwi“ odradzali mi pojawianie się na statku – tymczasem następny dzień wstaje pogodny i słoneczny! Połowa października, na naszym Bałtyku diabeł ma prawo mówić teraz „dobranoc“ – a tu Bornholm mijamy, jak na wycieczce statkiem Białej Floty...
Szesnasty października, Kiel Canal. Dawny Kaiser-Wilhelm-Kanal, długi na prawie sto kilometrów. Pierwszą śluzę w Holtenau haniebnie przesypiam. W Kanale jesteśmy, póki co, weit und breit największym statkiem, jaki tego dnia przezeń przechodzi. Niewiele mniejszy od nas jest PLOwski expressowiec B. Lachowicz, który mijamy. Pewnie chodzi na „tramwajowej“ linii PLO do Bremerhaven.
W Brunsbüttel drugie śluzowanie; wcześniej bunkrujemy paliwo w stacji paliwowej i tu mam okazję „wyskoczyć“ sobie wraz z jedną z pasażerek w miasto. Brunsbüttel jest bardzo schludne i porządne; ludzie uprzejmi, porozumiewam się z nimi łatwo – po niemiecku. Wracamy w pośpiechu na statek – mógł przecież spokojnie popłynąć dalej, i co wtedy? Na szczęście – stoi.
Morze Północne i Kanał La Manche witają nas przyjaźnie, a nie są to wody aż nazbyt przyjazne neofitom w moim rodzaju i to o tej porze...
Od początku siedzę wysoko, na kapitańskim mostku, z lornetą przy oczach lub z głową w ekranie radaru i obserwuję – wpierw bezładnie, a potem z całkiem dobrą orientacją – statki i ich echa na radarze:
- Panie Trzeci, widzę światła tego z lewej! To duży statek i idzie „kontra“! Widzę jego czerwone światło!
Załoga oczyszcza masowiec z resztek miału, maluje, odrdzewia, czyści, co tylko się da. Bosman ma „oko“ na wszystko. A statek to już weteran i zwyczajnie zjada go rdza. Obaj kucharze i stewardzi mesowi zbierają pochwały za wspaniałe posiłki. Nawet „jajówa“ w ich wykonaniu smakuje, jak żadna inna. „Parasole“ przechodzą sami siebie – hm, każdy z nas pasażerów znalazł się tu przeniesiony z „kartkowej“ codzienności, więc jesteśmy olśnieni.
Europa z lewej!!! – wchodzimy w Kanał La Manche, mijamy Holandię, Belgię i wybrzeża Francji. Wszędzie spokój, cisza, morze spokojne.
Korzystam z okazji, by potrzymać w rękach tych dwadzieścia tysięcy ton: ujmuję w dłonie koło sterowe – chodzi lekko, a taka masa na nim „wisi“! Steruję około pół godziny.
Mam też zaliczoną „psią“ wachtę, od północy do czwartej rano. Uff, ciężko wytrwać na mostku, gdy kleją się oczy, ale przecież Second i jego marynarz jeżdżą na tej wachcie codziennie – czapki z głów, mili Państwo.
- Pasażer, panie – mawiają marynarze – chciałby co rejs widywać jakieś ekstra zdarzenia, kolizje, pożary nie daj Bóg i licho wie, co jeszcze, a żegluga to znacznie bardziej owe „psie“ wachty, niż wszystkie katastrofy, które i pan tak lubi!
28.X.1985 r.: Wenecja, miasto Marca Polo, Canale Grande, mostu Rialto i Piazza di San Marco. Dla mnie to ponad wszystko Museo Storico e Navale.
Następnego dnia ruszam autobusem w miasto – sam, ni w ząb nie potrafiąc mówić po włosku. Docieram do Muzeum względnie szybko – jest to budynek kilkupiętrowy, niedaleko Arsenale. W środku plany, obrazy, modele – w tym paru włoskich „pasażerów“.
Wieczorem – a rrivederci, Venezia!!! Przepływamy przez Canale Grande do wyjścia z portu. Kurs: Casablanca.
Nim jednak przyszło mi postawić po raz pierwszy stopę na ziemi Afryki – miałem poznać bliżej morską chorobę. Brrrr... nic przyjemnego! Pan steward mesowy – R. „Harry“ Trowski – wyciągał mnie siłą z kabiny na obiady czy kolacje. Po pewnym czasie sam przychodziłem i – jakby nic się nie działo – pałaszowałem obiad. Nawet „pawie“ nie odstraszały mnie od mesy. I pomogło: za którymś wreszcie razem „pawie“ dały mi spokój i nie „rusza“ mnie do dziś, a Bogu dzięki, wyszliśmy z Biskajów.
Polskiego marynarza w Wenecji interesuje najpierw „Bruno“ i „Paola“ – tzw. „general stores“, sklepy dla marynarzy. Można tam dostać wiele atrakcyjnych towarów, po cenach znacznie niższych od tych, za jakie to samo kupują Włosi. Dopiero po wizytach u Bruna i Paoli rusza się zwykle do miasta.
5.XI.1985 r. koło dziesiątej naszego czasu wchodzimy do Casablanki. To inny kontynent, inny świat.
- Przyjacielu, teraz Casablanca to ruina! Za czasów Francuzów było tu ślicznie; przejdź się po europejskiej dzielnicy, to zobaczysz to i owo. Teraz tam rządzą Arabowie i to też od razu widać! – tak przedstawiają mi miasto bywalcy. Idziemy obejrzeć je na własne oczy. Bardziej, niż wypieszczona dzielnica „pofrancuska“ interesuje nas suk – miejscowy bazar. Zaraz za wejściem słyszymy: - Cześć Stasiu, kurwa, masz biznes? – jeden z nas ma na imię Stanisław; reagujemy na zapytanie wybuchem śmiechu: skąd oni mogą to wiedzieć?! Ale wkrótce już wiemy, że dla Arabów każdy Polak – to Staś.
Opuszczamy miasto i zaraz za falochronem bierze nas we władanie atlantycka, martwa fala. Horror!... Zwłaszcza ja to odchoruję. Znów pan Harry i jego niezawodne: - Trzeba duuużo, dużo JEŚĆ!
Idziemy już do kraju. Trochę żal – polubiło się tego starego trampa i jego ludzi. Ktoś kiedyś mówił o tym, że ducha statku tworzy jego załoga – a Górny Śląsk ma do ludzi szczęście.
Bardzo szybko odechciało mi się „zgrywać Greka“ – o ileż przyjemniej podpatrywać, obserwować i poznawać życie statku...
Jasne, z jednego rejsu nie wrócę wielkim zejmanem, ale przecież zyskam pojęcie o pracy na morzu. I za to jestem Wam wdzięczny – to mi się przyda, a odtąd, wśród moich ulubionych statków, zawsze wymienię starego trampa na PIERWSZYM miejscu!

Wasz – Pasażer Żeglugi Wielkiej

przyg. wmw słupsk 26-27.01.‘05 ;)
ODPOWIEDZ