Port w Breście - wojny napoleońskie i wcześniej.

Okręty Wojenne do 1905 roku

Moderatorzy: crolick, Marmik

poszukiwacz
Posty: 285
Rejestracja: 2004-10-03, 17:16
Lokalizacja: Siedlce

Port w Breście - wojny napoleońskie i wcześniej.

Post autor: poszukiwacz »

Właśnie czytam sobie przygody Hornblowera i choć wiem że to tylko bajka (literatura) zastanawia mnie na ile to co pisał Forester o porcie w Breście to prawda? Gdy czyta sie opis zamieszczony w "Hornblower i jego okręt Hotspur" to można dojść do wniosku że umieszczenie tu bazy floty w tamtych czasach to poważny błąd? Autor bowiem sporo miejsca poświęca na tekst o trudnosciach z zaopatrzeniem floty we wszystko co jej potrzebne. A jak było naprawde?
Krzysztof Gerlach
Posty: 4453
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Brest jako baza floty w czasach napoleońskich.
Naprawdę było dokładnie tak, jak pisał Forester, ale umieszczenie w Breście bazy francuskiej floty to nie błąd, bowiem miała ona także wielkie zalety, o których na końcu. Trzeba sobie przede wszystkim zdać sprawę, że mówimy o epoce, w której po prostu jeszcze NIE WYNALEZIONO kolei, samochodów, dróg asfaltowych itd., co dotykało każdego portu, nie tylko Brestu. Transport lądowy za pomocą prymitywnych wozów drewnianych ciągniętych przez konie lub woły był ślamazarny, nieefektywny, a przy złej pogodzie (kiedy piaszczyste drogi zmieniały się w bagna) w ogóle niemożliwy do realizacji. Ratowano się transportem rzekami, stąd istotnie większość baz floty we Francji usytuowana była blisko ujścia wielkich, spławnych rzek, czego Brestowi bardzo brakowało. Ale w czasach pokoju także Brest mógł być bez przeszkód zaopatrywany, bowiem dowożono tu zapasy na statkach. Przy odpowiedniej organizacji (a w Breście wybudowano wielkie magazyny, baraki warsztatowe i mieszkalne, pochylnie i doki), dostatecznej ilości pieniędzy oraz krótkiej wojnie zgromadzone materiały mogły wystarczyć do sprawnego funkcjonowania. Oczywiście rzecz bardzo się komplikowała w przypadku długiej wojny, a epoka napoleońska pobiła pod tym względem wszelkie rekordy, stąd uwagi Forestera.
Jednak Brest miał z punktu widzenia wojny z Wielką Brytanią także ogromne zalety, dla których go wybrano. Leżał daleko na północy, a jednocześnie nie był tak podatny na atak przeciwnika jak porty bezpośrednio nad kanałem La Manche. Z tego miejsca flota francuska mogła równie dobrze wypływać do Indii Zachodnich, do Afryki i Indii Wschodnich, do Irlandii albo z desantem na Anglię, a admirałom brytyjskim zawsze pozostawało jedynie zgadywać (często błędnie) jaki był tym razem kierunek uderzenia. Wybrzeże Bretanii było skaliste, pełne podwodnych przeszkód i wystawione na zachodnie sztormy, przez co bardzo trudne do blokowania. Przy złej pogodzie konieczność wycofywania się brytyjskiej floty na bezpieczną odległość stwarzała Francuzom częste okazje na złamanie blokady. W bazach wygodniejszych francuskie okręty mogły stać po kilka lat zanim trafiła się sposobność wypłynięcia, więc zysk z łatwiejszego zaopatrzenia niewiele dawał. Gdyby zaś to Francuzi, nie Anglicy, panowali na morzu, w ogóle nie byłoby problemu.
Krzysztof Gerlach
Awatar użytkownika
Ksenofont
Posty: 2105
Rejestracja: 2004-12-27, 23:28
Lokalizacja: Praga

Post autor: Ksenofont »

Krzysztof Gerlach pisze:Transport lądowy za pomocą prymitywnych wozów drewnianych ciągniętych przez konie lub woły był ślamazarny, nieefektywny, a przy złej pogodzie (kiedy piaszczyste drogi zmieniały się w bagna) w ogóle niemożliwy do realizacji. Ratowano się transportem rzekami, stąd istotnie większość baz floty we Francji usytuowana była blisko ujścia wielkich, spławnych rzek, czego Brestowi bardzo brakowało.
Wóz jednokonny ma na drodze polnej ładowność ok 500 kg. Koń pali ok. 5kg owsa dziennie. Obsługa - 1 woźnica. Prędkość podróżna - 30 km/dobę.

Barka ma ładowność kilku ton, nie wymaga paliwa, obsługują ją dwie osoby, osiąga prędkość podróżną do 50 km na dobę.

Przewożąc pięć ton ziarna z Warszawy do Gdańska drogą lądową, podróż trwała dwa tygodnie, wymagała około tuzina wozów i woźniców. No i trzeba było wrócić.
Przewożąc pięć ton ziarna z Warszawy do Gdańska Wisłą, podróż trwała tydzień, wymagała dwóch matrosów, no i drewno z barki mozna było sprzedać w Gdańsku.

Ciężary większe (armaty) w ogóle nie były przewoźne drogami. Największe "polówki" miały kaliber 12 funtów. Dział większych (oblężniczych 24 funtówek) używano bardzo niechętnie. Działa 36 funtowe używano wyłącznie na okrętach.

Zresztą z transport dział oblężniczych rzekami jest dość istotną sprawą - w serii Hornblowerowskiej dwukroć gra ona istotną dla fabuły rolę ("Lord Hornblower", "Hornblower w Indiach Zachodnich").
Francuskie szlaki żeglugi śródlądowej są też osnową "Z podniesioną banderą".

Nb. bardzo irytuje mnie nazywanie "granicy na Odrze i Nysie" - "granicą naturalną".
Granica wytyczona na rzece jest zawsze granicą sztuczną!
Woda zawsze łączyła i była szlakiem komunikacyjnym. Naturalna granica to góry, lasy i bagna.

Pozdrawiam
Tymoteusz Pawłowski

P.S. Panie Krzysztofie, powtórnie obejrzałem "Pana i Władcę na krańcu świata" na podstawie prozy Patrica O'Briana. Moim zdaniem to marna podróbka Hornblowerowskiego "Szczęśliwego powrotu z wyraźnie zaznaczonymi różnicami (Aubrey w przeciwieństwie do Hornblowera jest gadatliwy, muzykalny i nie podróżuje samotnie).
Najprawdopodobniej widział Pan film. Mam dwa pytania.
W pięknej początkowej scenie scenie, gdy okręt Aubreya dostaje burtowe salwy od francuza, mam wrażenie, że coś zbyt łatwo wszytko na nim peką i się sypie. Czy moje wrażenie jest słuszne?
Który z autorów jest lepszym specjalistą? O.Brian, czy Forester? A może C.N. Parkinson?

X
Myślisz, że było zagrożenie, które im umknęło; problem, którego nie poruszyli; aspekt, którego nie rozpatrywali; pomysł, na który nie wpadli; rozwiązanie, którego nie znaleźli?!?
Obrazek
Krzysztof Gerlach
Posty: 4453
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Panie Tymoteuszu, film oczywiście widziałem, ale już bardzo dawno temu w kinie (nie mam na dysku) i szczegółów nie pamiętam. Są jednak przecież także filmy o Hornblowerze i uważam, że należy bardzo wyraźnie oddzielić prozę wymienionych trzech panów, od tego, co z nią robi Hollywood czy inne centra filmowe. Sprawa kosztów, możliwości technicznych, używanych modeli, wykorzystywanych jednostek pełnowymiarowych, które z konieczności zawsze „grają” zupełnie co innego niż naprawdę są – to temat rzeka. Wiemy dobrze, że zatopienie drewnianego okrętu w czasach napoleońskich było rzadkie, jeśli się nie zapalił i nie wyleciał w powietrze. Jeśli już dochodziło do zatopienia bez pożaru, to po bardzo ciężkiej i długiej walce. Filmowcom jednak musi się spieszyć, by widz się nie nudził, więc u nich wszystko jest na nienaturalnie wysokich obrotach. Wiemy też, że poza zupełnie wyjątkowymi sytuacjami, nie używano wtedy w ogóle pocisków wybuchających. Ale do czego filmowcom byłyby petardy?! Mają ich w każdym filmie akcji po kilka tysięcy, więc u nich wszystko musi wybuchać, rozlatywać się, a statyści podskakiwać w górę na batucie po każdym „trafieniu”, To już jednak trzeba położyć na karb „sztuki” filmowej. Natomiast w realnym świecie wojennych żaglowców, najwięcej ludzi ginęło i odnosiło ciężkie rany od drewnianych odłamków odłupywanych z kadłuba czy z omasztowania przez nieprzyjacielskie kule, więc wizja burt „nadwerężanych” salwami wroga nie jest znowu taka odległa od rzeczywistości. Ponieważ masę marynarzy padało też ofiarą szczątków takielunku spadających na pokład, wszystkie ciężkie reje mocowano przed bitwą łańcuchami, a w górze często rozpinano siatki. Lecz sytuacje, by jedna salwa na początku walki mogła spowodować decydujące szkody, były niezwykle rzadkie. Wszystkie opowieści o skoszeniu „400 ludzi przeciwnika pojedynczą salwą oddaną w okna rufowe”, ulubione przez historyków, są czczym wymysłem, w zasadzie - figurą retoryczną. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że pojedynki okrętów rozstrzygały się czasem (przy równych siłach) w kilkanaście do kilkudziesięciu minut, więc skuteczność – przeciwko ludziom - rzucania tymi małymi, pełnymi i nie wybuchającymi kulkami była i tak zadziwiająco wysoka.
Natomiast pomijając filmy i koncentrując się tylko na prozie, ustawiłbym tych autorów w może dość zaskakującej kolejności. Pod względem literackim zdecydowanie najwyżej cenię powieści Forestera, jego bohater jest dla mnie najbardziej fascynujący i niebanalny, a opisy akcji – dramatyczne. Wg tego kryterium na drugim miejscu stawiam O’Briana – umiejętnie buduje akcję i sprzedaje swoją wiedzę o epoce, ale całkowicie podzielam Pana zdanie, że w denerwujący sposób za wszelką cenę stara się, by Jack Aubrey był charakterologicznie niemal dokładnym przeciwstawieniem Hornblowera. Poza tym drażni mnie to, że rozbudowuje na prawo i lewo wątki bardzo dalekie od morza, jakby się bał, że czytelnik mu się za szybko znudzi pozostając ciągle na okręcie. Natomiast Parkinson jest po prostu świetnym historykiem, który tylko od czasu do czasu „bawi się” w pisarstwo, co widać. Mimo to lubię czytać i jego, chociaż ma chyba największego pecha do polskich redaktorów - te brednie o jednomasztowych slupach wojennych, tłumaczenie nazw okrętów na polski i to jeszcze bez znajomości języków, przerabianie historycznych liniowców na korwety itp. nonsensy psują mi krew.
Specjalnie na koniec zostawiłem sobie to, o co tak naprawdę Pan pytał. Jeśli myśleć o owych trzech autorach jako specjalistach od spraw morskich czasów Nelsona i Napoleona, to tutaj Pana zaskoczę – absolutnie najlepszym jest O’Brian. On zna zarówno sprawy ogólne, jak detale i właściwie nie popełnia żadnych anachronizmów. Jest naprawdę świetnym fachowcem i w swoich książkach nie stosuje hollywoodzkich chwytów – to niemal kwintesencja prawdy. Na drugim miejscu stawiam Parkinsona, który zna epokę, ale czasem demonstruje manierę „wielkiego” historyka, który uważa, że ma „za dużo na głowie”, by tracić czas na poszukiwanie mało ważnych drobiazgów i jest „zbyt dobry”, by nie wolno mu było pomanipulować sobie od czasu do czasu historią. I – niestety – na samym końcu mój ulubiony Forester, który wstawił do swoich powieści masę anachronizmów, wiele błędów rzeczowych, technicznych. Stosował on bowiem metodę koncentrowania się na jakimś wybranym szczególe – a to wiosło, a to moździerz itd. – i wokół tego budował całą powieść na bazie ogólnego oczytania w kronikach tamtych czasów. Znał je świetnie, lecz nie fatygował się z segregowaniem swojej wiedzy – nie dbał o to, czy opis okrętu lub uzbrojenia pochodzi z czasów wojny o niepodległość Ameryki czy z końca epoki napoleońskiej, lekceważył zachodzące zmiany, nie starał się poznać rzeczywistej konstrukcji całych okrętów, nie studiował modeli (albo nie dość dokładnie). Opierał się tylko na opisach słownych i interpretował je zgodnie z własnym wyobrażeniem, często – błędnie.
Pozdrawiam, Krzysztof Gerlach
poszukiwacz
Posty: 285
Rejestracja: 2004-10-03, 17:16
Lokalizacja: Siedlce

Post autor: poszukiwacz »

Wracajac do ksiażki to tak sie zastanawiam czy było możliwe by tak ważnej bazy floty pilnowała jedna fregata? I to własciwie przypadkowo bo przeznaczona do innych zadań.
Krzysztof Gerlach
Posty: 4453
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Jestem zdania, że Forester jak zwykle mistrzowsko wyszedł z dylematu, jak sprawić, by jego bohater samodzielnie wpływał na losy świata, a równocześnie, aby nie było to śmieszne i nieprawdopodobne. Proszę zwrócić uwagę, że w powieści admirał Cornwallis wysyła trójmasztowy sloop-of-war (czyli korwetę) HMS "Hotspur" jeszcze w czasie pokoju, z misją nie pilnowania całej francuskiej floty, lecz śledzenia stanu jej przygotowań do wojny. Jeden okręt do takiej roli absolutnie wystarczał. Utrzymanie eskadr blokujących przed bazami przeciwnika było podczas wojny niezwykle kosztowne i wyczerpujące tak dla ludzi, jak żaglowców. W okresie pokoju w ogóle nie wchodziło w grę i było też nie do przyjęcia z dyplomatycznego punktu widzenia. A kiedy wojna w powieści już wybuchła, "Hotspur" nie pozostał sam, tylko - jako najmniejsza użyta jednostka - był najbardziej wysunięty. Blokada Brestu tak właśnie na ogół wyglądała - z uwagi na bezpieczeństwo przy brzegu pływały najmniejsze, najmniej się zanurzające i najsprawniejsze żeglarsko okręty, potem fregaty, a dopiero na końcu łańcucha, dość daleko w morzu, znajdowały się eskadry liniowców, podchodzące bliżej do groźnego wybrzeża tylko w razie sygnalizacji ze strony drobnoustrojów.
Pozdrawiam, Krzysztof Gerlach
Awatar użytkownika
Ksenofont
Posty: 2105
Rejestracja: 2004-12-27, 23:28
Lokalizacja: Praga

Post autor: Ksenofont »

Krzysztof Gerlach pisze:Jeśli myśleć o owych trzech autorach jako specjalistach od spraw morskich czasów Nelsona i Napoleona, to tutaj Pana zaskoczę – absolutnie najlepszym jest O’Brian.
Dziękuję - rzeczywiście mnie Pan zaskoczył.
Być może jest tak z tego powodu, że O'Brian jest - spośród tej trójki - najgorszym pisarzem. Powieści są przegadane, bohaterowie - papierowi, sytuacje mało prawdopodobne:
Pozwolę sobie zacytować: "Doktorze Maturin - już dwadzieścia lat pływa pan na okręcie wojennym, i nie potrafi rozróżnić dziobu od rufy?!?".
I jak po takim dictum brać na powaznie inne rewelacje opisane przez O'Briana?

Cóż, jako że nie jestem specjalistą, to patrzę na powieści właśnie jako na powieści.

Rozumiem jednak zniecierpliwienie anachronizmami - mnie też denerwuje, gdy oglądam filmy, czytam książki, w który, w 1914 roku Anglicy używają bomb głębinowych.

Dziękuję i pozdrawiam
Tymoteusz Pawłowski

P.S. A Parkinson?
Parkinson miał pecha do tłumaczy - O'Brian: do autora.

X
Myślisz, że było zagrożenie, które im umknęło; problem, którego nie poruszyli; aspekt, którego nie rozpatrywali; pomysł, na który nie wpadli; rozwiązanie, którego nie znaleźli?!?
Obrazek
Realchief
Posty: 116
Rejestracja: 2007-05-16, 11:53
Lokalizacja: Warszawa

Post autor: Realchief »

Akurat sytuacje u O'Briana są jak najbardziej prawdopodobne, w zasadzie nic on w tej kwestii nie wymyśla. Autor opisuje zdarzenia które miały miejsce, tylko jako ich bohatera wstawia swoją postać, zamiast dziesiątek historycznych.
Fakt, że powieści są przegadane i całe rozdziały są nudne, ale na bezrybiu i rak ryba.
Ciekawym cyklem jest Honor Harrington, jest to SF, ale świat żywcem przeniesiony z epoki napoleońskiej. Główna bohaterka jest kalką Hornblowera, autor zresztą tego nie ukrywa. Drewniane żaglowce zastąpiono żelaznymi kolosami lecz te latają przy pomocy żagli słonecznych, a okręty walczą w klasycznym szyku liniowym. Polecam.
ODPOWIEDZ