Ładowanie dział kilkoma kulami

Okręty Wojenne do 1905 roku

Moderatorzy: crolick, Marmik

Paco
Posty: 72
Rejestracja: 2006-06-05, 19:11
Lokalizacja: Warszawa

Ładowanie dział kilkoma kulami

Post autor: Paco »

Zastanawiam się ja często lufy dział nie wytrzymywały strzelania kilkoma kulami. Rozumiem, że nie była to normalna praktyka, raczej w ogniu bitwy w zwarciu i chyba raczej z samowoli obsługi gdy adrenalina tryskałała uszami.
Model idealny strzału jest wtedy gdy ładunek pali się równomiernie przez czas w jaki kula przemierza odległość od dna do wylotu lufy. Energia kinetyczna jaką ładunek nadaje pociskowi (pociskom) jest mniej więcej stała, gdy mamy dwie kule energia powinna podzielić się na pół pomiędzy dwie kule, oznacza to mniejszą prędkość wylotową, więc ładunek spala się wcześniej w mniejszej przestrzeni i powoduje większe ciśnienie, gdy załadujemy więcej kul ciśnienie dalej wzrasta.
W książce o Navarino (wspomnianej w dziale recenzje) we wspomnieniach uczestników pada stwierdzenie o ładowaniu dział po sam koniec lufy wydaje mi się to mało prawdopodobne, ale ładowanie po dwie kule w sytuacjach kryzysowych wydaje się uzasadnione, aczkolwiek gdy walczyły okręty liniowe to mam wrażenie, że spadek przebijalności pocisków (mimo krótkiego dystansu) powinien przeczyć temu rozwiązaniu - po co strzelać trzema kulami naraz w burtę przeciwnika, skoro żadna jej nie przebije a jedna ma taką szansę.
W związku z tym mam jeszcze jedno pytanie czy podczas walki w czasie przeładowania zamykano pokrywy dział? Z jednej strony zapewniały wentylację i była mniejsza szansa na uszkodzenie mechanizmu otwierania, z drugie strony zapewniały przynajmniej lekką ochronę przed ogniem nieprzyjaciela ludzi przeładowywujących działo, które przecież było dokładnie na wprost ambrazury i ładowane od przodu.
Maciej Błocki
Krzysztof Gerlach
Posty: 4454
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Zagadnienie pierwsze jest ciekawe, ale odpowiedź nie taka prosta, bowiem w grę oprócz techniki i balistyki wchodziła również psychologia.
Większość TEORETYKÓW artylerii (mam na myśli ludzi zajmujących się tymi zagadnieniami w epoce żaglowców, a nie dzisiejszych cwaniaków z komputerami) podkreślała, że strzelanie kilkoma pociskami na raz jest szkodliwe dla działa, nieefektywne, powoduje spadek zasięgu, szybkostrzelności i przebijalności.
Jednak w epoce drobnoziarnistego prochu czarnego o „równomiernym spalaniu się ładunku przez czas, w jaki kula przemierza odległość od dna do wylotu lufy” można zapomnieć. To było prawie jednorazowe, gwałtowne kopnięcie. Dalej, w czasach drewnianych żaglowców gigantyczna przebijalność wcale nie była cnotą. Owszem, nie cieszono się, kiedy pocisk odbijał się od burty przeciwnika, ale zbyt wielka siła przebicia powodowała czynienie w okręcie wroga tylko małej, gładkiej (okrągłej) dziurki, bardzo łatwej do zaczopowania przez cieślę przygotowanymi wcześniej zatyczkami, i stosunkowo niewielkie szkody za nią (oczywiście człowiek stojący bezpośrednio w linii strzału, którego taki pocisk przecinał na pół, mógł mieć na ten temat nieco inne zdanie). Natomiast kula z trudem przebijająca się przez masywną burtę, ale mająca dość energii by to jednak uczynić, łamała znaczny obszar drewna obok punktu uderzenia, czyniąc wielki, poszarpany i bardzo trudny do pośpiesznego załatania otwór, a przy okazji wysyłając deszcz drewnianych odłamków (jaki Panowie próbowali tu kiedyś bezpodstawnie zdyskredytować – w wątku, do którego specjalnie się nie wtrącałem, by nikogo nie obrazić – na podstawie pajacowatego „doświadczenia” dwóch świetnych showmanów).
Kiedy okręty walczyły niemal się dotykając, KAŻDA kula czyniła szkody, zaś wystrzelenie po dwóch z każdego działa oznaczało zadanie przeciwnikowi znacznie większych strat w tym samym czasie. Ponadto w XVIII i na początku XIX wieku żaglowce (przynajmniej liniowce) prawie nie tonęły w bitwach, tylko się poddawały wskutek strat poniesionych przez załogę i upadku jej morale. Ludzie, na których spadało dwa razy więcej pocisków, byli narażeni na znacznie szybszą utratę woli walki i nie zajmowali się w jej trakcie mierzeniem prędkości wylotowej czy energii, aby znaleźć w tym pociechę. Opierając się na tej samej zasadzie psychologicznej, stosowano i inne metody. Np. Chińczycy w czasie walk z Anglikami podczas wojen opiumowych ładowali do swoich dział i wyrzutni pojemniki z fekaliami, uważając, że umarzanie „białych diabłów” w gównie wywrze na ich morale bardziej destrukcyjny wpływ niż zabicie kilku kolegów.
W rezultacie prawie wszyscy PRAKTYCY (czyli oficerowie okrętów) podkreślali wagę wystrzelenia przynajmniej jednej salwy (na ogół pierwszej) z dział załadowanych dwiema kulami, jeśli działo się to w bezpośredniej bliskości nieprzyjaciela. Częstą inną odmianą była kula, a na nią (bliżej wylotu) kartacz. Ładowanie dział po sam wylot jest albo figurą retoryczną, albo absolutnym wyjątkiem, dokonywanym w amoku bitewnym. Walka na daleki dystans to oczywiście zupełnie coś innego – tam potrzeba uzyskania zasięgu i siły przebicia czyniła strzelanie wieloma kulami zupełnie bezsensownym.
I teraz kwestia „ile dział się rozerwało” od takiego prowadzenia ognia. W uproszczeniu można powiedzieć – żadne! Bowiem praktycy okrętowi uważali ową możliwość za tak ważną, że – wbrew protestom teoretyków, wytwórców armat i zawodowych artylerzystów - wymuszali, aby każdy model działa NADAWAŁ się do strzelania dwiema kulami. Typy dział rozrywających się już na próbach odrzucano i nie wprowadzano na okręty. W wyjątkowych sytuacjach dopuszczano ich zainstalowanie z ZAKAZEM ładowania więcej niż jednej kuli. Oczywiście działa i tak się rozrywały przez całe wieki, ale udowodnienie, że miało to związek z omawianą praktyką jest niemożliwe – statystycznie biorąc, z pewnością dużo więcej z nich uległo zniszczeniu przy wyrzucaniu jednej kuli niż dwóch (w tym ostatnim przypadku regulaminy nakazywały stosować mniejszy ładunek prochowy niż przy jednym pocisku!).

Zamykanie furt podczas walki – podobno się zdarzało, ale nie było częstą praktyką nie tylko z powodu wentylacji. Nie istniały lampy elektryczne czy gazowe, lampy ze świecą za szkłem na obszarze znajdującym się w strefie ostrzału przeciwnika stwarzały niebezpieczeństwo, a stosowanie otwartego ognia musiało być w ogóle wykluczone. Na najniższych pokładach panował przy zamkniętych furtach półmrok, zwłaszcza gdy pomieszczenia wypełniał dym prochowy. Prawdopodobieństwo popełnienia w ciemności omyłki przy ładowaniu działa bardzo wrastało, a nic nie miało tak niszczącego wpływu na morale załogi, jak masowe straty od wybuchów własnych armat. Łatwiej też było po ciemku o inne zaprószenie ognia. Dobrze wyszkoleni artylerzyści nie obniżali tempa strzelania, gdy od czasu do czasu któryś z kolegów padał, nawet jeśli pocisk wleciał otwartą furtą, a ulegali panice i bardzo się ociągali, jeśli w pobliżu wybuchało źle załadowane własne działo, masakrując jednorazowo kilkunastu członków obsługi. Znane są liczne przypadki dezercji ze stanowisk i poddania okrętów w podobnych przypadkach (także żaglowców brytyjskich, szczycących się najwyższą dyscypliną). Lepiej więc było starać się o dobre oświetlenie pozycji działowych przez otwarte furty. Oczywiście to są tylko uwagi ogólne, ponieważ w sytuacjach szczególnych toczono nawet nocne bitwy, często jednak z tragicznymi skutkami.

Krzysztof Gerlach
Paco
Posty: 72
Rejestracja: 2006-06-05, 19:11
Lokalizacja: Warszawa

Post autor: Paco »

O świetle nie pomyślałem (choć to najzupełniej logiczne).
Czyli strzelanie przynajmniej dwiema kulami było normalną praktyką, wiem że były problemy z pękającymi działami, aczkolwiek tu problem był raczej po stronie metalurgii niż obsługi.
Z tego co pamiętam proch do broni ręcznej był drobniejszy niż do dział, ale rozumiem, że o osiągnięciu wymienionego przeze mnie "idealnego modelu wystrzału" nie mogło być mowy, raczej po prostu dążono w tym kierunku. Niewątpliwie zwiększanie masy pocisku (pocisków) musiało wpłynąć na zwiększenie ciśnień w lufie, ale, jak rozumiem, na to był zrobiony zapas kontrukcyjny.
Przy okazji przypomniała mi się jeszcze jedna rzecz, może trochę niepoważna, ale spytam. Oglądałem kiedyś film o pojedynku Monitor - Virginia (fabularny), dość mocno podnoszono tam wątek o możliwym podojeniu ładunku miotającego w działach Monitora, pamiętam, że w działach tych była mocno wyodrębniona komora prochowa. Z geometrycznego punktu widzenia nie widzę przeciwskazań, ale jak było w rzeczywistości.
Maciej Błocki
Krzysztof Gerlach
Posty: 4454
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Może strzelanie dwiema kulami nie było absolutnie nagminną praktyką, lecz za normalne uważano, że musi to być możliwe, kiedy się opłaca.
Oczywiście, że przy pękaniu dział najczęstsze przyczyny leżały w metalurgii, ale nie tylko. W ferworze walki zdarzało się pchać nowy ładunek na tlące się resztki starego, upychać dwa ładunki zamiast jednego itp.
Oczywiście, że proch do broni ręcznej był drobniejszy niż do dział (z wyjątkiem podsypki do odpalania, też sporządzanej z miałkiego prochu), ale mnie chodziło o inny aspekt. Do samego końca epoki napoleońskiej proch działowy był złożony z drobnych ziaren (a że większych niż w pistolecie, to jasne), spalających się bardzo szybko. Natomiast potem, na długo przed zastąpieniem prochu czarnego przez nowe, wolnospalające się materiały miotające, nauczono się sporządzać wielkie i specjalnie formowane ziarna (np. proch mamuci), spalające się znacznie dłużej i dające przez to równomierniejszy wzrost ciśnienia w lufie. Takie przeciwstawienie miałem na myśli.
Nie bardzo rozumiem, czy w działach na Monitorze interesuje Pana wyodrębniona komora prochowa, czy możliwość podwojenia ładunku miotającego, ponieważ rzeczy te nie mają ze sobą związku. W każdym razie armaty Monitora reprezentowały pewien cykl rozwojowy dział Dahlgrena, a te brały swój rodowód od dział haubicznych (wprawdzie bezpośrednio od angielskich, lecz z kolei te ideę zapożyczyły od haubic Paixhansa). W działach haubicznych komora prochowa stożkowo się zwężająca lub mająca mniejszą średnicę od reszty przewodu lufy była typowa, ponieważ chodziło o zwiększenie wytrzymałości w rejonie dennym bez nadmiernego pogrubienia całości armaty wielkiego kalibru, która w przeciwnym wypadku stałaby się zbyt ciężka jak na ówczesne możliwości mechanizacji obsługi i poglądy na temat niezbędnej szybkostrzelności. Działa Dahlgrena dla Monitora były pierwszymi tak monstrualnego kalibru u tego konstruktora, ale miały formalnie ładunki miotające wielkości odpowiedniej do pocisków – zwłaszcza że chodziło o przebicie pancerza Virginii, czyli tu przebijalność miała kluczowe znaczenie. Lecz nigdy wcześniej jego działa nie strzelały z zamkniętej wieży, gdzie rozerwanie któregoś musiałoby zmasakrować absolutnie całą obsługę i uczynić okręt kompletnie bezbronnym. W rezultacie zdecydowano znacznie zredukować ładunki dla zwiększenia bezpieczeństwa, co oczywiście odbiło się negatywnie na skuteczności. Nikt nie wie, co by się zdarzyło, gdyby utrzymano pierwotnie planowaną wielkość ładunków, lecz z pewnością taka możliwość istniała, była brana pod uwagę, a nawet pierwotnie planowana.
Krzysztof Gerlach
Paco
Posty: 72
Rejestracja: 2006-06-05, 19:11
Lokalizacja: Warszawa

Post autor: Paco »

Dziękuję, właśnie o to mi chodziło.
Maciej Błocki
Realchief
Posty: 116
Rejestracja: 2007-05-16, 11:53
Lokalizacja: Warszawa

Post autor: Realchief »

Krzysztof Gerlach pisze: Panowie próbowali tu kiedyś bezpodstawnie zdyskredytować – w wątku, do którego specjalnie się nie wtrącałem, by nikogo nie obrazić – na podstawie pajacowatego „doświadczenia” dwóch świetnych showmanów).
Krzysztof Gerlach
Chciałbym zaprostestować. Dla mnie było oczywiste, że to co wiemy z literatury jest prawdą. Chciałem jedynie otworzyć dyskusję na temat tego co uczyniono źle w owym eksperymencie. Oglądałem program pewien wyników i byłem zaskoczony. I tyle. Nie miałem zamiaru niczego dyskredytować, co najwyżej wyczyny obu panów.

A teraz bardziej związane z tematem. Zawsze myślałem, że strzelanie podwójnymi pociskami było raczej domeną Brytyjczyków, a inne nacje tego unikały. Powodem zaś tego była ta sama przyczyna (jedna z wielu) co i szybkostrzelności jednostek tej nacji - wyższa jakość żeliwa, a tym samym mniejsze ryzyko.
Krzysztof Gerlach
Posty: 4454
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Zgłoszenie protestu zostało odnotowane :) !

Strzelanie podwójnymi pociskami nie było domeną Brytyjczyków, a podejście innych nacji do tej praktyki pozostawało zróżnicowane, ale nie wynikało z jakości żeliwa, podobnie jak i szybkostrzelność nie miała z tym większego związku.
Strzelanie podwójnymi pociskami miało sens, jak podkreślałem, tylko w walce na bardzo mały dystans i to często (zwłaszcza gdy chodzi o karonady) na samym początku starcia. Jedynym wyjątkiem pozostawało używanie kul rozgrzanych do czerwoności, które w wielu przypadkach (nie zawsze) bez względu na odległość kładziono do lufy PO zwykłej kuli (umieszczanej bliżej prochu), ale to miało oczywisty związek z bezpieczeństwem, więc nie wchodzi w zakres niniejszej dyskusji. „Normalnego” stosowania dwóch kul naraz unikały więc te narody, które z różnych powodów preferowały walkę na odległość i raczej wolały obezwładnianie niż rozbijanie przeciwnika, jak np. Francuzi. Przy próbie dość precyzyjnego celowania, wystrzeliwanie dwóch kul byłoby idiotyzmem. Jakość żeliwa nie miała tu nic do rzeczy, gdyż – jak wspomniałem, ale co chyba zostało przeoczone – regulaminy wyraźnie NAKAZYWAŁY UŻYWANIE MNIEJSZYCH ŁADUNKÓW MIOTAJĄCYCH przy ładowaniu dwóch pocisków, ładunków tak w praktyce ustalonych, by naprężenia pozostawały z grubsza te same (a przynajmniej tak się ówczesnym artylerzystom wydawało).
Marynarki nie unikające walki z bliska, praktykowały strzelanie dwoma, a - rzadko - nawet większą liczbą pocisków, z mniejszym lub większym zapałem. Dla przykładu – Amerykanie, którzy uzbrajali swoje okręty w działa francuskie, angielskie i własnego wyrobu (o żadnych przewagach ówczesnego amerykańskiego żeliwa nic nie słychać), uważali taką metodę za oczywistą i nie zgłaszali, że można ją stosować przy działach angielskich, a nie wolno przy francuskich. Z oczywistych powodów rekomendowali jej stosowanie „tylko z bliska”, a dla karonad nawet „gdy okręty prawie się dotykają”. Odnotowywali też ładowanie potrójnymi pociskami (wtedy jeden z nich, albo nawet dwa, były często kartaczami), ale zalecali je „tylko w akcji na bardzo mały dystans i wyłącznie przy pierwszej salwie burtowej”. W bitwie na jeziorze Erie niektórzy podnieceni artylerzyści amerykańscy ładowali swoje karonady kulą, kartaczem gronowym i kartaczem puszkowym, niekiedy „przyklepując” jeszcze z wierzchu siekańcami, a efekt był taki, że wprawdzie wszystko pięknie i głośno gwizdało, ale kule odbijały się od brytyjskich okrętów lub wbijały w burty bez przebijania. Rzecz jasna każda przesada jest niezdrowa, lecz nie przeszkadza to, że regulaminy U.S. Navy jeszcze w czasie wojny secesyjnej mówiły o strzelaniu podwójnymi kulami, ale tylko z ciężkich (masowo) 32-funtówek i to na odległość nie przekraczającą 300 jardów, a dla lżejszych dział tego samego wagomiaru tylko do 200 jardów.
Niższa szybkostrzelność francuskich artylerzystów też miała znikomy związek z obawą przed wybuchami dział, ponieważ Amerykanie strzelali z tych samych armat znacznie szybciej i nie mieli z nimi większych problemów niż przeciętne. Francuski korpus artylerzystów szkolił się w rzeczywistym prowadzeniu ognia głównie na lądzie, w zupełnie nie przystających do późniejszej rzeczywistości warunkach. Francuska taktyka nakazywała kłaść maksymalny nacisk na celność, a nie na szybkość obsługi dział. Póki bitwy toczyły się na XVIII-wieczną modłę, z dość niemrawym pukaniem na sporą odległość, była to bardzo dobra metoda i przyniosła im wiele sukcesów. Kiedy wraz z wynalezieniem karonady i narodzeniem się nowych sposobów walki Anglicy zaczęli preferować bitwy w zwarciu, całe szkolenie francuskich artylerzystów „korpuśnych” wzięło w łeb. Kiedy dotykano wylotem lufy burty przeciwnika, nie dało się w niego nie trafić, więc nie potrzeba było w ogóle celować; wygrywała szybkostrzelność, której Francuzi nie obawiali się uzyskać, tylko po prostu nie mogli – wytresować do szybkich, ściśle określonych i zawsze takich samych ruchów można nawet idiotę, ale sprawić, by był on absolutnie nieczuły na padających u jego stóp kolegów, by nie spóźniał się o sekundę, kiedy właśnie na rękach ląduje mu mózg najbliższego przyjaciela, by robił to w ciasnocie okrętu, w duchocie, zamęcie i dymie i przy kołysaniu na wodzie - wymaga drakońskiej, a nawet okrutnej dyscypliny (niemożliwej we Francji doby równości, wolności i braterstwa) oraz stałego doskonalenia się w prawdziwych walkach na morzu, a nie w porcie, na ziemi, koło wygodnych baraków.
Krzysztof Gerlach
Realchief
Posty: 116
Rejestracja: 2007-05-16, 11:53
Lokalizacja: Warszawa

Post autor: Realchief »

Oczywistym jest, że za 90% szybkostrzelności odpowiadało szkolenie. Ale te pozostałe 10% wynikało właście z obawy o kiepską jakość dział.
O ile sobie przypomnam w hiszpańskiej instrukcji artyleryjskiej, którą czytałem wyraźnie było napisane, by odczekać chwilę po każdym strzale by działo się ochłodziło, a co każdy 5 (tu może mnie fantazja ponosić co który) wymagano by działo było schłodzone wodą. To nie mogło pozostać bez wpływu na szybkostrzelność.
W objaśnieniach do tejże instrukcji stało, że było to podytowane obawą o to że kiepskiej jakości działa mogą się: odkształcić, pęknąć, wybuchnąć.
Bardziej pewni jakości swoich dział Anglicy nie musieli wprowadzać aż tylu "zabezpieczeń" + stosowali kilka sztuczek. Napewno miało to więc jakiś wpływ na szybkostrzelność, choć ograniczony w stosunku do treningu.
ODPOWIEDZ