Roy Adkins, Lesley Adkins, Wojna o wszystkie oceany

Omówienia i recenzje nowych książek, artykułów, publikacji

Moderatorzy: crolick, Marmik

Krzysztof Gerlach
Posty: 4453
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Roy Adkins, Lesley Adkins, Wojna o wszystkie oceany

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Książka ma 603 strony, więc oczywiście nie zamierzam przedstawiać recenzji opartej na analizie każdej kartki.

Napisana jest przez ludzi bardzo dobrze zorientowanych w historii ogólnej, a także nieźle (co nie znaczy, że znakomicie) znających szczegóły tego wycinka historii, który akurat wzięli pod lupę, łącznie z pewnymi (niestety nie wszystkimi) aspektami technicznymi. Przede wszystkim jednak Adkinsowie mają wybitny talent do opowiadania rzeczy prawdziwych w sposób bardziej pasjonujący niż w niejednej książce z kategorii fantastyki. Książka ma oryginalny układ, czego nie można dostrzec po spisie treści, który zdaje się zapowiadać podręcznikowe podejście chronologiczno - zagadnieniowe, pomimo pewnej frywolności w tytułach rozdziałów. Tymczasem w rzeczywistości autorzy skupiają się w sposób anegdotyczny na kilku (czy kilkunastu – nie liczyłem) wybranych osobach i to wokół nich budują wszystkie daleko idące skojarzenia z dziejami, polityką, gospodarką, kulturą itp. Jest to bardzo ożywcze i pozwala dowolnie zmieniać plany z bardzo szerokich, w skali globalnej, do niezwykle drobnych detali codziennego życia i służby. Oparcie narracji na dziejach i czynach różnych, konkretnych osób pozwala na jeszcze jeden zabieg rozbijający monotonię, charakterystyczną dla poważnych dzieł naukowych – można w elastyczny sposób wprowadzać retrospekcję dla lepszego naświetlenia pewnych spraw.

Przed kontynuowaniem dalszych pochwał (i wypominaniem drobnych wad) chciałbym jednak przestrzec przed czymś tych potencjalnych czytelników, którzy książki jeszcze nie kupili. Jest napisana z INTENSYWNIE BRYTYJSKIEGO PUNKTU WIDZENIA. Niewątpliwie Adkinsowie są we własnych oczach maksymalnie obiektywni, nie zapominają o angielskich błędach i porażkach, mają bardzo szerokie spojrzenie na całość poruszanych zagadnień. Jednak jest to spojrzenie osób, które od przedszkola uczyły się z brytyjskich książeczek, podręczników, powieści i analiz, nie mając nigdy cienia wątpliwości, co do słuszności zawartych tam opinii. U nas jest za to cała gromada frankofilów, wielbicieli (czasem bezkrytycznych) Napoleona, że nie wspomnę o bezmyślnych anglofobach, którzy trafiają się niestety także na tym forum. Ostrzegam te osoby przed gwałtownym wzrostem ciśnienia w trakcie lektury, które w skrajnym wypadku może doprowadzić do wylewu lub zawału. Także ci, którzy na tyle głęboko weszli w stosunki brytyjsko-amerykańskie, by wiedzieć, że Amerykanie mieli wiele obiektywnych przyczyn, zawinionych przez Anglików, skłaniających ich w 1812 r. do wojny z Wielką Brytanią, dalej ci, którzy znają ogromne znaczenie militarne klęski Napoleona w Rosji i konsekwencje przechodzenia setek tysięcy żołnierzy rosyjskich przez całą Europę w marszu na Paryż, następnie ci, którzy zdają sobie sprawę, że chociaż istniały ważne okoliczności polityczne i militarne, to jednak zarówno zabawianie się przez Nelsona w kata króla Ferdynanda na Morzu Śródziemnym, jak atak na neutralną Danię w 1801 r. były mocno wątpliwe moralnie, itd. itp., mogą być lekko zszokowani niefrasobliwością autorów, którzy nie widzą niczego bardzo istotnego, co zaszłoby między Trafalgarem a Waterloo, znają tylko (skądinąd prawdziwe!) ekspansjonistyczne pobudki Amerykanów i niemalże podrwiwają z deptania ich godności narodowej, KŁAMIĄ na temat niektórych poczynań Nelsona po bitwie pod Abukirem, dają nieco naiwny obraz „przypadkowego” zbudowania się imperium brytyjskiego itp. Wprawdzie będzie to korzystne, jeśli polscy czytelnicy (i autorzy!) bredzący o zdradzieckim ataku perfidnego Albionu na Kopenhagę dowiedzą się trochę o prawdziwych przesłankach wyprawy i dalekosiężnych konsekwencjach ewentualnej rezygnacji z niej, to jednak niemal całkowite ignorowanie argumentów Duńczyków, lekceważenie ich stanowiska, sytuacji i praw jest też żenujące. Generalnie jest to jak gdyby fantastycznie opracowany, na wielką skalę, podręcznik widzenia historii przez przeciętnego, imperialnego (w sentymentach) Anglika, który jednak czytelnika polskiego może w wielu miejscach mocno drażnić. Na szczęście większość uproszczonych i jednostronnych analiz zawarta jest w podsumowaniach (np. w przedmowie i zakończeniu), a tekst główny przedstawia się pod tym względem na ogół dużo lepiej.

Oczywiście proszę mi nie pisać, że w takim razie pan taki a taki książki tej nie kupi, ponieważ mnie to nie obchodzi. Mam na tyle wiedzy i cierpliwości, by czytać nawet opracowania radzieckie, a własny rozum pozwala mi wyszukiwać w nich to, co jest wartościowe i nie potrzebuję niczyich sądów przyjmować bądź odrzucać na wiarę (albo z bezkrytycznego przywiązania do tej czy innej ideologii), czego i Panom serdecznie życzę. A tę książkę przeczytać naprawdę WARTO, nawet jeśli z niektórymi zawartymi w niej opiniami ogólnymi trudno się zgodzić.
Przede wszystkim dlatego warto, że zarówno w warstwie słownej jak ilustracyjnej (aczkolwiek ta ostatnia jest ubożuchna ilościowo) zawiera pełno rzeczy nietuzinkowych, mało znanych, pomijanych przez innych autorów z uwagi na ich szczegółowość, rzekomo niegodną „prawdziwego” historyka. Chociaż większość pozycji, na które powołują się Adkinsowie, znam w oryginale (a także parę z tej dziedziny przez nich nie wymienionych), to precyzyjne rysunki skały Diamond z jej bateriami i innymi elementami systemu obronnego, czy wysoce oryginalny widok na Skaldę i Antwerpię podczas ekspedycji z 1809 r., zobaczyłem po raz pierwszy! Wprawdzie akurat dla mnie to nie nowina, lecz tym, którzy uwierzyli w brednie telewizyjnych showmanów (zabawnych, ale zupełnie nie znających podstaw teorii podobieństwa), jakoby niezwykle groźne odłamki drewniane z bitew tamtej epoki to „mit”, przyda się poczytanie autentycznych, cytowanych relacji świadków i ofiar.
Poza tym książka jest dobrze zredagowana. Każdy, kogo zainteresuje głębiej konkretne zagadnienie, ma do dyspozycji szeroki wykaz literatury uzupełniającej, a nie tylko wspólną bibliografię końcową (tej zresztą też tu nie brakuje), z której zazwyczaj bardzo trudno się zorientować, co autor naprawdę wyniósł z danej pozycji. Dla czytelnika podchodzącego do takich książek jako do domowego źródła historycznego (proszę mnie nie poprawiać, mam świadomość, co to jest pierwotne i wtórne źródło z punktu widzenia historyka zawodowego), niezwykle cenne są indeksy – osobowy i indeks nazw jednostek pływających. Ja chętnie widziałbym jeszcze indeks nazw geograficznych, którego, niestety, zabrakło.

Skromna warstwa ilustracyjna jest nierówna. Żaglowy okręt liniowy rozrysowany przed i za całą częścią tekstową, pomimo prymitywizmu kreski, jest dobrze scharakteryzowany, a opis prawie bezbłędnie przetłumaczony. Chyba pierwszy raz widzę polskiego tłumacza, który prawidłowo odróżnia pokład rufowy od pokładu rufówki, co nie zdarza się nawet wielu autorom brytyjskim. Muszę tylko zwrócić uwagę, że opisywana pod literą D „prochownia”, która w oryginale z pewnością była (lub POWINNA BYĆ!) określona nazwą „gun-room”, nie miała z żadną „prochownią” NIC wspólnego – to mesa młodszych oficerów. Nie bardzo też wiem, po co jeden rysunek podzielono na dwa (kiedy wystarczyło na pierwszym odwrócić żagle, by drugi stał się zbędny), ale pewno chodziło o „wierszówkę rysunkową”. Pierwsza grupa ilustracji jest ciekawa, miejscami unikalna, a nie ograniczanie się tylko do obrazków marynistycznych podnosi – w moich oczach – jej walor. Drugą grupę – składającą się wyłącznie z portretów ludzi z brytyjskiej i amerykańskiej marynarki wojennej – ja bym sobie darował całkowicie (zamiast nich znacznie lepiej było dać choćby po jednym wizerunku każdej z klas okrętów, o których mowa w tekście), ale to tylko moja prywatna opinia, której być może nie podzieli żaden z czytelników.
Mapki (18 sztuk) dzielą się na:
ogólne (pierwsze trzy sztuki) - ważne po przyjęciu założenia, że czytelnik nie ukończył podstawówki (albo zbyt dawno, by coś pamiętać) i nie ma w domu ŻADNEGO atlasu świata, więc trzeba mu wytłumaczyć, cóż to takiego dziwnego ta Korsyka;
szczegółowe (9 sztuk) – w większości znakomite i super cenne, ponieważ wzięte z dawnych kronik, a więc pokazujące ówczesne, a nie dzisiejsze nazwy (częściowo – całkiem niepotrzebnie – przetłumaczone na polski), linie brzegowe, mielizny itp.; drażni tylko wiara wydawcy, że przy tej jakości druku i skali reprodukcji ktoś jest naprawdę w stanie odczytać głębokości na str.108;
plany bitew morskich i lądowych (6 sztuk) – bardzo dobre, tak jak mapki szczegółowe o dużym walorze oryginalności, aczkolwiek warte konfrontowania z dzisiejszym stanem wiedzy, niekoniecznie powtarzającym stare ustalenia.

Tak wielka praca nie mogła oczywiście obyć się bez potknięć merytorycznych, chociaż mają one najczęściej charakter drobiazgów. Nie dysponując oryginałem nie jestem CZASEM w stanie odgadnąć, czy są one zawinione przez autorów czy tłumacza. Wydaje mi się jednak, że w większości niejasnych pod tym względem przypadków pochodzą od Adkinsów, ponieważ niektóre przypisy tłumacza świadczą o wiedzy na temat dawnych okrętów większej niż u błyskotliwej skądinąd pary archeologów. Tym niemniej niczego nie przesądzam w tej mierze, ponieważ tłumaczowi zdarzyło się też w tej mierze kilka OKROPNYCH wpadek, o których dalej.

Błędy ogólne.
Całkowicie wprowadza w błąd uwaga (str.52), że kapitan Tonnanta, Aristide Aubert Dupetit-Thouars, chociaż „doświadczony oficer”, jednak „do marynarki francuskiej wstąpił zaledwie na rok przed bitwą” pod Abukirem. Można by więc sądzić, że mamy do czynienia z doświadczonym oficerem kawalerii, albo żeglarzem zdobywającym szlify w zagranicznych flotach. Prawda jest tymczasem taka, iż Aristide-Aubert Dupetit-Thouars zaczął służyć we francuskiej marynarce wojennej już w 1778 r., czyli 20 lat wcześniej! W 1792 został aresztowany przez Portugalczyków podczas misji poszukiwawczej, a po uwolnieniu wyjechał na trzy lata do Stanów Zjednoczonych, gdyż we Francji jakobini wyrzynali wtedy oficerów szlacheckiego pochodzenia. Po przewrocie thermidoriańskim mógł bezpiecznie powrócić do kraju w 1795 lub 1796 r. i wkrótce otrzymał promocję do stopnia pełnego komandora.
Zupełnym kuriozum jest informacja (str.64), że w lutym 1797 r. w bitwie u Przylądka Św. Wincentego w roli adwersarzy Royal Navy wystąpili Francuzi. Potraktujmy ją jednak jako wielkoformatową literówkę, chociaż mam poważne obawy, czy istotnie ma taki charakter.
Na str.24 dowiadujemy się (słusznie), że Sidney Smith spalił część floty francuskiej w Tulonie, kiedy sojusznicy w popłochu opuszczali to miejsce (chociaż autorzy starannie unikają wzmianki tłumaczącej całkiem realne podstawy, dla których Francuzi mogli interpretować tę akcję jako nielegalną), by na str.65 przeczytać (bzdurę) jakoby „wsławił się wyprowadzeniem części francuskiej floty z obleganego przez rewolucyjną armię Tulonu”.
Adkinsowie bardzo ciekawie przedstawiają szerokie tło polityczne wyprawy admirała Parkera w 1801 r., ale ich sugestia na temat możliwości wydania mu „polecenia jak najdłuższego odwlekania ekspedycji” (str.104) świadczy o tym, że zupełnie nie znają ówczesnej korespondencji między Parkerem a Pierwszym Lordem Admiralicji.
Informacja podana na str.356, jakoby wiceadm. Missiessy pozostawał w 1809 r. w niełasce Napoleona „po nieudanej próbie zdobycia Diamond Rock i spóźnieniu się na spotkanie Villeneuve’a przed Trafalgarem” jest fałszywa – w rzeczywistości to Villeneuve spóźnił się na spotkanie z Missiessym, który zgodnie z otrzymanymi od cesarza rozkazami wrócił do Europy; rzeczywiście popadł w niełaskę, ale to z powodu zmiany przez Napoleona całej koncepcji i uznania, że admirał przebywający po drugiej stronie Atlantyku miał obowiązek sam się tego domyśleć. Na powszechnie znanej zasadzie – 1. cesarz ma zawsze rację; 2. jeśli jej przypadkiem nie ma, patrz punkt 1.
Opowieść o bitwie pod Lissą (str.416-421), ciekawa i niezła, powtarza jednak parę utrwalonych, chociaż błędnych mitów, które wykazałem w moim opracowaniu „Lissa 1811”, ale nie mam pretensji do autorów, że tego nie czytali :lol: .
Osobliwe zdanie (str.436) „z braku liniowców dowództwo [amerykańskie] musiało polegać na prywatnych okrętach korsarskich” jest tak wielkim skrótem myślowym, że aż boli! Oczywiście brak potężnej floty liniowej (a nie tylko kilku liniowców) uniemożliwiał Amerykanom toczenie otwartej walki z Anglikami o panowanie na morzach i zmuszał do prowadzenia wojny metodą korsarską, w znaczeniu ataków z zaskoczenia na słabsze i rozproszone siły, a zwłaszcza na marynarkę handlową. Jednak „prywatne okręty korsarskie” NIE ZASTĘPOWAŁY LINIOWCÓW, a walkę tą metodą mogłyby równie dobrze – albo lepiej – prowadzić małe, państwowe okręty wojenne, gdyby ich było wystarczająco dużo. Oparcie się na PRYWATNYCH jednostkach korsarskich wynikało ze słabości CAŁEJ amerykańskiej marynarki wojennej na początku XIX w. (kilka wielkich i zwycięskich fregat tego nie zmienia), a nie braku liniowców.
Rozumiem, że październikowej bitwie pod Lipskiem w 1813 r. (str.458) Adkinsowie nie dostrzegli Polaków (zapewne uważając ich za odmianę Francuzów), Szwedów (było ich dość mało), Sasów (nie wiedzieli do której strony ich zaliczyć, skoro ci zaczęli walkę po jednej, a zakończyli po przeciwnej), ale jak im się udało nie zauważyć Prusaków, to – jak na zawodowych historyków – prawdziwa tajemnica. Nie zauważenie Prusaków także pod Waterloo znacznie łatwiej wytłumaczyć – typowym i u nas patriotyzmem na granicy szowinizmu.
Adkinsom udało się też w sobie tylko znany sposób przerobić znanego pirata, „kapitana” Dominique, alias Fredericka Youx, na „najstarszego z braci Laffite’ów” (str.492).

Błędy terminologii morskiej.
Z definicji slupa na str.13 i brygu na str.31 możemy wnioskować, że bryg Speedy Cochrane’a nie był brygiem – bowiem pierwsza z nich jest niepełna i przez to wprowadzająca w błąd.
W wielu miejscach pojawiają się kutry artyleryjskie (str.45,72,125,181,183,274,339,340,349,366,417,435,469,471,472,487,492,493,497,501). To anachroniczne określenie bierze się z używania o wieki później kutrów artyleryjskich, torpedowych i rakietowych, lecz dla epoki Napoleona nie ma najmniejszego sensu. Z pewnością w oryginale znajdowały się w większości tych miejsc (lub wszystkich) po prostu kanonierki (gunboats) i należało je tam zostawić w spokoju. Uwaga na str.255 („kuter, z którego odpalano rakiety”) nie powinna nikogo zwieść, jest bowiem błędna albo błędnie przetłumaczona, względnie dotyczy zwykłej łodzi okrętowej, a kanonierki nimi nie były!
Uwaga o okręcie Leander, „50-działowym trójmasztowcu nie będącym nawet formalnie fregatą” jest idiotyczna, chociaż wynika to tylko ze złego sformułowania. Dwupokładowce 50-działowe, kiedyś normalne okręty liniowe, były w końcu XVIII w, już stanowczo za słabe do walki w linii; nadal jednak zdecydowanie górowały siłą artylerii i grubością belek szkieletu nad absolutną większością fregat, nie mając ich własności ruchowych. Stały więc jakby na granicy między fregatami a liniowcami.
Nie wiem, czy to autorzy, czy tłumacz wymyślili, aby okręty moździerzowe z tamtej epoki nazywać uparcie „monitorami” (str.109,120,172,202,327,340,469,484,486-488). Ktokolwiek jest temu winny, dowiódł głębokiej nieznajomości akurat tych terminów morskich.
Niestety podobnie wygląda sprawa określeń związanych ze sztrandowaniem (str.112,420). Termin ten dotyczy wyłącznie UMYŚLNEGO wprowadzenie własnego okrętu na mieliznę (np. po to, by zapobiec zatonięciu). Zatem żaglowce, które utknęły na płyciznach wbrew woli załóg, bynajmniej nie są „wysztrandowane”.
Zważywszy na dobry rysunek wstępny, gdzie wyraźnie zaznaczono pokład rufówki (angielski poopdeck) nad kabiną kapitańską, szokuje spotkanie frazy (str.351) „na pupdeku (jak się nazywa pokład nad kajutą kapitana)...”. Aż chciałoby się trzepnąć tłumacza w „dupdek”.
Na str.406 czytamy o „szlupbelkach”, co jest słowem znanym, ale od dawna nie zalecanym, ponieważ u nas wziętym jako oczywisty rusycyzm (szliupbalki), chociaż pochodzenia holenderskiego (sloepbalk); polskim terminem jest „żurawik”.
Brytyjski okręt Hermes utracony we wrześniu 1814 r. podczas nieudanego ataku na Mobile był 20-działowym post-shipem (czasem klasyfikowanym jako slup), a nie fregatą, jak wydaje się autorom (str.491).
Patrolujący pod Elbą w 1815 r. brytyjski żaglowiec Partridge nie był fregatą (str.521), tylko 16-działowym slupem typu Cormorant.

BARDZO ZŁE przypisy tłumacza, które stawiają – niestety – pod znakiem zapytania jego zdolność do samokrytycznej oceny swojej wiedzy z tej dziedziny.
Monstrualna uwaga o „mocowaniu hamaków do... WANT” (str.451) jest tak niesamowita, że nie mam siły jej komentować – mam nadzieję, że dla osób z FOW bliższe omawianie tej piramidalnej bzdury, mylącej wanty z siatkami i stojakami hamakowymi, jest zbędne.
Tłumacz stara się przybliżyć (str.542) niezbyt jasny dla większości przeciętnych czytelników termin „post-captain”. Sama ambicja – chwalebna, ale wynik końcowy to karykatura. Nie zamierzam charakteryzować całości zagadnienia, wspomnę tylko, że w epoce napoleońskiej KAŻDY oficer dyplomowany (od najmłodszego porucznika począwszy, a na admirale skończywszy) był uprawniony do pół-żołdu przy przechodzeniu do rezerwy, zaś ŻADEN nie dostawał, będąc w rezerwie, „pełnego wynagrodzenia”, ani ŻADEN nie miał „pewności zatrudnienia także w czasie pokoju” – to kompletne nonsensy, o tyle istotne, że zupełnie wypaczające przyczyny, dla których istotnie stopień post-captain stanowił „marzenie każdego porucznika i pełniącego obowiązki kapitana”.

Błędy terminologii bronioznawczej.
Tłumacz (chyba) miał kłopoty z wyszukaniem nazwy na coś, co po prostu było kartaczem; na str.51 poznajemy więc opis kartacza, ale czytamy o „siekańcach”, by na str.52 dowiedzieć się, że jednak był to „szrapnel”, czyli pomieszanie z poplątaniem.
Na str.409 mamy przypis tłumacza, objaśniający określenie „langridge”. Błędność tego wyjaśnienia obciąża oczywiście źródło, z którego czerpał, nie jego. Tym niemniej rozwianie nieporozumień wymaga nieco dłuższego komentarza na temat siekańców, kartaczy i szrapneli, które w polskim wydaniu (przynajmniej) używane są – całkowicie fałszywie - jako zamienniki, dla uniknięcia powtórzeń. Otóż pierwotną, najbardziej prymitywną formą strzelania (na bardzo małą odległość) do siły żywej, było nabicie lufy wszelkim śmiercionośnym, małym śmieciem, jak tłuczone kamienie, odpadki żeliwne, połamane gwoździe, śruby itd. oraz wyrzucenie tego za pomocą słabego ładunku miotającego. Właśnie ten rodzaj „pocisku”, zgoła nie tajemniczy, nosił nazwy langrel, langridge, langrage, a po polsku to po prostu siekańce. Ich wielkim udoskonaleniem był kartacz, występujący w dwóch postaciach – jako kartacz puszkowy (case shot, canister, common case) składał się z takiego samego żelaznego śmiecia, albo regularnych małych kulek, np. muszkietowych, zamkniętych w blaszanej (żelaznej lub cynowej) puszce, która rozpadała się wprawdzie przy wystrzale od eksplozji ładunku miotającego, ale fantastycznie ułatwiała przechowywanie, transport i ładowanie, polepszając ponadto regularność rozrzutu drobin wylatujących z lufy; druga postać to kartacz gronowy (grape shot), obejmujący mniejszą liczbę dużo większych kulek, powiązanych liną, zamkniętych w miękkim worku; ten zestaw też rozpadał się przy wystrzale od siły ładunku miotającego, ale kulki (lotki) leciały znacznie dalej i uderzały z większą siłą; za to ich rozrzut był dużo mniejszy, a więc mniejsze pole rażenia. Dlatego dobierano odpowiedni kartacz do odpowiedniego zastosowania. Natomiast pocisk, który oprócz małych kulek bądź inaczej spreparowanych lotek miał jeszcze w środku ładunek rozrywający i rozpadał się na chmurę małych pocisków dopiero po jakimś czasie lotu, a nie od razu przy wystrzale – to szrapnel. Oczywiście stał on na pograniczu granatu też eksplodującego daleko od działa, lecz rażącego głównie siłą wybuchu i odłamkami samej skorupy, oraz kartacza rażącego małymi kulkami, jednak natychmiast za lufą. W każdym razie pełna kula (najbardziej typowy pocisk tamtej epoki), siekańce, kartacz i szrapnel, to zupełnie RÓŻNE pociski.
Tłumacz miał ogólnie spore problemy przy nazewnictwie pocisków, co jest dziwne zważywszy, że polskie wydawnictwo dodało do swego grona „redaktora merytorycznego”, doktora skądinąd (niestety, nie wiadomo jakiej specjalności – bronioznawstwo to nie jest na pewno). Na stronie 123 czytamy, jak francuski okręt „działa miał załadowane granatami i kartaczami, najwyraźniej chcąc nas zatopić jedną salwą. Szczęściem granaty wpadły w wodę przed naszym dziobem...”. Wprawdzie nie posiadam angielskiego wydania Adkinsów, lecz tu akurat chodzi o CYTAT z relacji Cochrane’a, a te stoją u mnie na półce w bardzo szerokim wyborze. Zaglądam więc do oryginału i czytam: „at this short distance she let fly at us a complete broadside of ROUND and grape, the object evidently being to sink us at a blow...Fortunately for us... her ROUND SHOT plunged in the water under our bows..”. Nie ma ani słowa o granatach - których użycie w starciu o takim charakterze byłyby zresztą totalną głupotą - tylko o normalnych, pełnych kulach żeliwnych.
Utożsamianie szpady angielskiego oficera w 1801 r. z rapierem też jest błędne (str.124).
Przeciwstawienie amerykańskich karabinów brytyjskim muszkietom i analiza taktycznych skutków tegoż (str.502), to pomyłka nazewnicza. W rzeczywistości chodziło o różnicę między bronią gwintowaną (sztucerami) a bronią gładkolufową (ówczesnymi karabinami, muszkietami).

Z pewnością przejrzystość tekstu i zajmujący tok narracji są w polskim wydaniu w równej mierze zasługą Adkinsów jak tłumacza, Janusza Szczepańskiego. Nie bardzo mogę więc zrozumieć, czemu talent tego ostatniego często zawodzi w przypadku cytatów (też przecież angielskich!) z oryginalnych przekazów. Może chodziło o świadomą próbę stylizacji „na staroć”? Jeśli tak, to zabieg ten raczej się nie udał. Niektóre cytaty (np. na str.171, 336/337) są albo błędnie przetłumaczone, albo za bardzo wyrwane z kontekstu, ponieważ w przedstawionej postaci cechuje je zupełny brak logiki (pierwszy z przykładowo wymienionych wygląda jak omyłkowe połączenie połówki wezwania brytyjskiego i połówki odezwy napoleońskiej; w drugim kłopoty z nazewnictwem okrętowym tak pogmatwały wywód, że kompletnie nie wiadomo, kto, co i dokąd naprawdę przenosił). W innych przypadkach odnosi się wrażenie, że sami Adkinsowie wprowadzają niepotrzebną i śmieszną autocenzurę – np. całkowicie nie mogę pojąć, czemu usunięto kwoty pieniężne z pisma lorda Castlereagha (str.338); czyżby wydawało się autorom, że po 200 latach należy wciąż utajniać, czy ktoś zarabiał 5 szylingów, czy może – o zgrozo – całych sześć?!
Generalnie biorąc, bezpośrednie cytaty, w których pojawia się słownictwo morskie, nie są najmocniejszą stroną książki. Na str.339 przytacza się list szeregowca Wheelera, w którym pojawiają się banialuki o kutrach artyleryjskich i płaskodenkach (sic!). Wystarczyło zaś zajrzeć do wydanych w 1988 przez Czytelnika „Listów szeregowca Wheelera” (w tłumaczeniu Michała Ronikera, bez redaktora merytorycznego), by się dowiedzieć (str.22/23), że można te terminy oddać normalną i logiczną polszczyzną, jako kanonierki i płaskodenne barki. Na str.348 książki Adkinsów kolejny cytat informuje nas, że „pawęż okrętu [Aigle] jest poważnie uszkodzona”; nie wiem jakie słowo znajdowało się w oryginale, lecz wiem za to na pewno, że 36-działowa fregata Aigle z 1801 r. (bo o niej mowa) miała typową dla zdecydowanej większości ówczesnych okrętów brytyjskich rufę bez-pawężową, dość trudno więc było na niej uszkodzić coś, czego tam nie było.

Informacje błędne, ale nie zawinione ani przez autorów, ani tłumacza - bowiem znajdujące się już w cytowanych tekstach z epoki.
„Fregata” Defence (str. 429) roztrzaskana przez sztorm u brzegów Jutlandii w 1811 była dwupokładowym liniowcem 74-działowym typu Arrogant.
29-funtówka (str. 510) na pokładzie fregaty Euryalus w 1815 była działem fikcyjnym (chodziło najprawdopodobniej o 9-funtówkę).

Tym niemniej proszę pamiętać, że taka lista rozmaitych uchybień przy pracy o objętości ponad 600 stron jest prawie bez znaczenia, nawet jeśli sprawdzanie każdego słowa po słowie przyniosłoby jeszcze parę.
Są one z nadmiarem rekompensowane zawartością, stylem i wielopłaszczyznowością książki.

Znakomite są opisy przymusowej branki do marynarki w czasie wojny, pokazujące konieczność tego procederu w ówczesnych warunkach, jego organizację oraz praktyczny przebieg, a także często tragiczne skutki, zarówno fizyczne jak moralne, i to dla obu stron. Te sprawy rzadko są pokazywane w podobnie obiektywny sposób w literaturze publikowanej w polskim języku, gdzie przeważa albo niefrasobliwy pogląd dowódców na sytuację, która była wtedy normalna, więc nie wymagała zastanowienia tylko skuteczności w realizacji poboru (vide Hornblower i jego „dowcipne” metody porywania ludzi ze statków wschodnioindyjskich), albo wyszukiwanie komicznych aspektów (vide „Peter Simple” Marryata), bądź w końcu zacietrzewiony bełkot lewicowy i anglofobowy (propagandowe pisemka tworzone pod dyktando Napoleona, nasze miniatury morskie i większe dzieła powstałe w okresie „jedynie słusznej ideologii”), gdzie starannie przemilcza się obiektywne przyczyny i prawne podstawy metody.
Imponuje odwaga autorów w pokazywaniu także ciemnych stron brytyjskiego władztwa nad morzami. Opisy niedoli jeńców przetrzymywanych w Wielkiej Brytanii są może skromne objętościowo, ale uderzające tragiczną wymową. Zwłaszcza zwraca uwagę dokładne zajęcie się wyjątkowo ponurym przypadkiem zabicia (chciałoby się niemal rzec – zamordowania) wielu bezbronnych amerykańskich marynarzy dawno po zawarciu i ratyfikowaniu pokoju między obu państwami. Oczywiście sprawa ta nigdy nie była ukrywana, spowodowała natychmiastowe śledztwo i ma trwałe miejsce w historii obu państw, ale w naszych czasach jest rzadko wspominana poza literaturą ściśle naukową.

Książka Roy i Lesley Adkinsów w dobrym (w przeważającej mierze) i inteligentnym tłumaczeniu Janusza Szczepańskiego (ale czym u licha zajmował się dr redaktor merytoryczny?) szczególnie i słusznie spodoba się tym, którzy prace o epoce Nelsona i Napoleona czytają po prostu dla przyjemności, a pasjonujące zawodowców (i takie marudy jak ja) kalibry, wymiary, masy, sworznie, śruby, nity, klasy, typy – mają raczej w nosie. Wielbicieli stechnicyzowanego albo statystycznego spojrzenia na historię morską pewno nie zadowoli, jednak i im się przyda, dla oddechu i uczłowieczenia,
co piszę na podstawie własnego doświadczenia.
Krzysztof Gerlach
Ostatnio zmieniony 2008-12-16, 05:26 przez Krzysztof Gerlach, łącznie zmieniany 1 raz.
Andrzej J.
Posty: 1094
Rejestracja: 2004-01-06, 02:19
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Andrzej J. »

Dobra robota!
Awatar użytkownika
pothkan
Posty: 4479
Rejestracja: 2006-04-26, 23:59
Lokalizacja: Gdynia - morska stolica Polski
Kontakt:

Post autor: pothkan »

Więcej takich recenzji!

Przyznam, że powyższa nawet zachęciła mnie do zakupu :)
Awatar użytkownika
dessire_62
Posty: 2027
Rejestracja: 2007-12-31, 16:30
Lokalizacja: Głogów Małopolski

Post autor: dessire_62 »

Witam.
No to będę miał prezent na Mikołaja. :lol:

pothkan pisze:Więcej takich recenzji!
Dokładnie.

Pozdrawiam.
Tzaw1
Posty: 640
Rejestracja: 2006-05-03, 17:23
Lokalizacja: Warszawa

Post autor: Tzaw1 »

Łojezu! Jeszcze jedna do kupienia :D
Obrazek
Awatar użytkownika
Jacek Bernacki
Posty: 431
Rejestracja: 2007-03-15, 13:32
Lokalizacja: Siecień k/Płocka

Post autor: Jacek Bernacki »

Taaa.
Co to za ludzie?
Co za różnica ważne, że są!
Awatar użytkownika
Killick
Posty: 149
Rejestracja: 2008-10-25, 13:34

Post autor: Killick »

Chociaż pan Krzysztof Gerlach zgromił błędy w tłumaczeniu cytatów, dla mnie mimo wszystko właśnie cytaty są jedną z największych wartości książki Adkinsów. Trafiają się tu bowiem fragmenty wspomnień nie generałów i admirałów tylko w większości poruczników, midszypmenów a nawet najzwyklejszych marynarzy i żołnierzy. Dają wielką wiedzę o zachowaniach i zwyczajach na okrętach i poza nimi w omawianym okresie. Literacki opis z powieści przygodowej nie oddaje tak dramatyzmu wydarzeń jak proste słowa. Opanowany, w naszym rozumieniu trochę bezduszny ton tych wspomnień, w których co chwila przewijają się urwane głowy i kończyny, zalane krwią pokłady, ubabrani w krwi lekarze, fruwające odłamki drewna, wyrzucanie trupów za burtę, porzucanie rannych w czasie odwrotów etc a z drugiej strony np. dżentelmeńskie zaproszenia do pojedynku okrętów albo rodzinny ostracyzm dla oficerów, którzy złamali parol i uciekli z niewoli. Można to skonfrontować z własnymi wyobrażeniami i nie mieć wątpliwości, że autorzy (cytatów) znają się na rzeczy bo piszą przecież o tym w czym brali udział. Lub własnie biorą - wiele cytatów pochodzi z relacji pisanych w czasie walk dla angielskich gazet.

Druga wielka zaleta tej książki wspomniana już przez p. Krzysztofa to pisanie przez Adkinsów o rzeczach zazwyczaj pomijanych przy okazji pisania o wojnach morskich. Obecność na pokładach okrętów wojennych kobiet i dzieci i to w czasie działań wojennych (!), sposób w jaki zorganizowany był w portach proceder dostarczania na okręty prostytutek i to w ilościach nawet kilkuset, przepraszam za określenie - sztuk, istnienie angielskich jenieckich "miast" we Francji, ucieczki jeńców z francuskich twierdz i przedzieranie się przez pół Europy, okoliczności w jakich przeprowadzano łapanki, wybuchające z tego powodu zamieszki etc. Wymieniać by można długo a mowiąc krótko - nie wyobrażam sobie, żeby ktoś nie znalazł sobie tutaj czegoś nowego, nieznanego i interesującego.

Jedno tylko ośmielę się dodać do opinii p. Krzysztofa - książka jest dokładnie tak anglocentryczna jak to przedstawił. Ale z drugiej strony autorzy piszą też otwarcie o brytyjskich klęskach i nieudolności czy np. konfliktach między dowódcami w sposób w jaki my sami jeszcze o swojej historii pisać nie potrafimy lub w jaki nie lubimy o niej mysleć (ot, chociażby popatrzmy na kojarzenie i istnienie w historycznej świadomości bitwy pod Batohem). Mało tego - choć zazwyczaj z ewidentną dumą piszą o brytyjskich przewagach na polu wyszkolenia morskiego to oddają co należy wrogowi, np. francuskiej armii albo małej amerykańskiej flocie. Wreszcie - kilka razy ostro dokładają swojemu własnemu społeczeństwu za jego przywiązanie do kastowości (nawet w niewoli) albo marnotrawstwo wyższych sfer w czasie kryzysu czy np. stosunek do lady Hamilton po śmierci Nelsona . A skoro o Nelsonie... Wyczuć się między wierszami da, że coś Adkinsów w tej postaci irytuje, jeśi się nie mylę teraz (to jednak 600 stron lektury) wyciągają mu chyba poparcie dla niewolnictwa, hmm... No w każdym razie jakiś dystans u autorów do samej brytyjskości w imperialnym wydaniu daje się jednak odczuć i za to mają u mnie, mówiąc kolokwialnie, plusa :)

A wielkim skrócie - polecam, fajna lektura. Fani kapitana Aubreya będą wniebowzięci bo są tu opisy wielu "jego" akcji ;)
"Killick był niereformowalnym chwatem z kubryku dziobowego, (...) całkowicie odpornym na jakiekolwiek wpływy cywilizacyjne emanujące z kajuty kapitańskiej, nieprzejednanym w swej ignorancji i bezwzględnie przeświadczonym o swojej racji"
ODPOWIEDZ