Drewno na okręty żaglowe

Okręty Wojenne do 1905 roku

Moderatorzy: crolick, Marmik

Napoleon
Posty: 4033
Rejestracja: 2006-04-21, 14:07
Lokalizacja: Racibórz

Post autor: Napoleon »

Intryguje mnie jeszcze jedna kwestia...
Otóż w ustanowionych przez Piotra I prawach dotyczących polityki "ochrony środowiska" - czyli mających zabezpieczyć właściwą politykę drzewną - znalazł się przepis zabraniający wypalania węgla drzewnego z drewna dębowego. Oczywiście wynikało to zapewne z tego o czym wspomniał Pan Krzysztof - braku drewna dębowego w lasach rosyjskich na północy - ale czy nie chodziło także o to, że dębina była dobrym materiałem do wypalania węgla drzewnego? Może źle się wyraziłem - pytanie raczej powinno brzmieć: Czy lepszy materiał do wypalania węgla drzewnego nie stanowiły gatunki drewna "ciężkiego" (czyli także drewno dębowe, o większej gęstości)? Logicznie rzecz biorąc tak powinno być - jeżeli dąb ma gęstość w granicach 930 kg/m sześcienny a np. sosna prawie o połowę mniejszą, to z wypalania tej samej ilości surowca drzewnego jednego i drugiego rodzaju węglarze powinni dostać więcej węgla z wypalenia dębiny a nie drewna sosnowego (choć przyznam - nie mam pojęcia o ile więcej). To tylko moje luźne dywagacje (może się mylę), liczę jednak, że ktoś (pan Krzysztof? :wink: ) albo potwierdzi me tezy albo je "wyprostuje".
W sumie wiąże się to jeszcze z jednym problemem... Pan Gerlach przedstawił tezę, że problemy z drewnem w kontekście potrzeb budownictwa okrętowego były po części wynikiem pewnych... nazwijmy to "nieporozumień". Drewna tego nigdy tak naprawdę (w skali globalnej) nie brakowało. Przytoczone argumenty były przy tym przekonywujące. No ale kiedyś lasów było wiele, teraz zaś jest mało - to niezaprzeczalny fakt. Przy czym problem ten już był zauważalny na początku XIX wieku (wcześniej zresztą też). Znane są przypadki wytrzebienia lasów z powodów "przemysłowych" (Madera, po części Haiti itd. - na małych obszarach/wyspach przykłady są bardziej wyraziste). Czy wytrzebienie lasów w wielu krajach Europy (choć nie tak destruktywne jak w podanych wyżej przykładach) nie było w związku z tym następstwem rozwoju hutnictwa? A może rolnictwa? - choć to nie wydaje mi się prawdopodobne (przynajmniej w większej skali).
Krzysztof Gerlach
Posty: 4453
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Co do rozważań ogólnych, to swój pogląd już wyraziłem 28.05. o godz. 20.43, kiedy PROSTOWAŁEM, jakoby z mojego wskazania o istnieniu w Wielkiej Brytanii wystarczających do budowy okrętów zasobów leśnych jeszcze z końcem epoki żaglowej miało wynikać, że lasy nie znikały. Podałem też sumę przyczyn, natomiast rozstrzygnięcie procentowych „udziałów” poszczególnych dziedzin życia pozostawiam innym.

Mnie bardziej interesują kwestie techniczne, jak ta o węglu drzewnym. To troszkę nie tak, panie Piotrze. Nasi przodkowie aż tacy naiwni nie byli, by mierzyć surowce energetyczne tylko masą. Tutaj decyduje wartość opałowa! Może Pan kupić trochę węgla, gdzie w każdym worek ktoś Panu nawrzuca nieco umazanych sadzą kamieni i ciężarowo będzie Pan w raju. Ale nie nagrzeje się Pan przy nich. Podobnie jest z drewnem i węglem drzewnym. Wartość opałowa drewna jest bardzo różna dla różnych gatunków (te z dużym udziałem celulozy, jak topola czy wierzba, są kiepskie), a żywica może mieć i dwukrotnie wyższą wartość opałową od samego drewna! Dlatego drewno miękkie (iglaste), przesycone żywicą, ma większą wartość opałową od drewna twardego (np. dębu). Oczywiście jak wziąć za podstawę spalenie tych samych objętości, to drewno dużo cięższe da więcej ciepła, lecz zmieni się to diametralnie, jeśli jako bazę porównawczą przyjąć tę samą jednostkę masy. Przykładowo wartość opałowa dębu (suchego) wynosi 4568-4857 kcal/kg, a sosny – 5064-5390 kcal/kg; specjalna sosna smolna o wielkiej zawartości żywicy może dawać nawet 6253 kcal/kg! Jak widać, bazy te (ta sama objętość i ta sama masa) dają przeciwstawne wyniki, więc powstaje pytanie, za jaką jednostkę płacono, a to już (zwłaszcza jeśli doliczymy koszty transportu) wcale nie takie oczywiste.
Wartość opałowa węgla drzewnego – średnio 6950 kcal/kg – jest zbliżona do wartości opałowej koksu (a węgiel drzewny nie zawiera siarki), lecz problem polega właśnie na tym, że koks ma 3 do 4 razy większą gęstość, więc z tej samej OBJĘTOŚCI daje 3 do 4 razy więcej ciepła.
Jednak dla dawnych hutników liczył się nie tylko wynik energetyczny i zawartość zanieczyszczeń. Nie bierze Pan pod uwagę samych procesów technologicznych wytwarzania węgla drzewnego, urządzeń, którymi wtedy dysponowano, ani cen surowca. Początkowo rzeczywiście głównym celem była produkcja węgla drzewnego (np. w mielerzach), a smołę uzyskiwano dodatkowo. Sam proces był trudny do realizacji, wymagał odpowiedniego doświadczenia i sprzyjającego mu gatunku drewna – najlepszym okazał się buk i to było dużo ważniejsze od faktu, czy uzyskiwano produkt troszkę cięższy, czy lżejszy. Ale bardzo prędko zapotrzebowanie na smołę, pak, terpentynę i kalafonię daleko przekroczyło zapotrzebowanie na węgiel drzewny. W rezultacie głównym produktem suchej pirolizy drewna stała się smoła i pozostałe produkty ciekłe, a właśnie węgiel drzewny był odtąd pożytecznym produktem uzupełniającym. Natomiast najlepszą smołę uzyskiwano z przesyconych żywicą drzew iglastych, poza nimi z brzozy i buku. Aby obniżyć cenę surowca wykorzystywano przede wszystkim karpinę ze starych drzew, a tej z pozostałości po drzewach iglastych było nieporównanie więcej i do produkcji smoły nadawała się dużo lepiej. Przerabianie więc na węgiel drzewny kosztownej dębiny, kiedy przy okazji wytwarzania taniej i dobrej smoły z resztek iglaków i tak go otrzymywano obficie jako produkt dodatkowy, mogło być usprawiedliwione tylko szczególnymi okolicznościami i na pewno nie było ekonomiczne. Oczywiście, jeśli chłop czy myśliwy w puszczach Rosji wytwarzał sobie węgiel z „carskich” drzew, zapominając za nie płacić, to mógł nie brać pod uwagę takich argumentów.
Były też dziedziny (np. produkcja prochu strzelniczego), w których surowiec użyty do wytwarzania węgla drzewnego mógł mieć duże znaczenie, lecz i wtedy nie chodziło o gęstość. Brytyjczycy uważali, że najlepszy proch powstaje wtedy, gdy węgiel uzyskuje się z pirolizy derenia, na drugim miejscu wierzby.
Krzysztof Gerlach
Ostatnio zmieniony 2009-06-03, 07:13 przez Krzysztof Gerlach, łącznie zmieniany 1 raz.
Napoleon
Posty: 4033
Rejestracja: 2006-04-21, 14:07
Lokalizacja: Racibórz

Post autor: Napoleon »

Dzięki za wyjaśnienie!
Przyznaję, że zawsze wydawało mi się, że to smoła, terpentyna itp. były produktami ubocznymi, a węgiel drzewny produktem głównym. Przyznaję też, że nie brałem pod uwagę relacji cenowych (ani wartości opałowej drewna). Te mogą wiele wyjaśnić, bo gdyby np. przyjrzeć bliżej polskiemu eksportowi tych materiałów, to w sumie można dojść do wniosku że ceny uzyskane za ową smołę itp. będą większe (w ujęciu producenta) niż lokalne ceny za węgiel. Buk z tego co wiem jest chyba drzewem o dość dużej gęstości, ale pana wyjaśnienia dot. drzew iglastych "załatwiają" sprawę. Gdyby jednak naszły mnie jeszcze jakieś wątpliwości - pozwoli Pan, że wrócę do tematu.
Krzysztof Gerlach
Posty: 4453
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

TRANSPORT DREWNA SZKUTNICZEGO W EPOCE ŻAGLA

Nie istniała oczywiście jakaś metoda uniwersalna, stosowana w odniesieniu do każdego drewna i w każdym kraju. W Kanadzie żaglowce można było budować niemal na polanie przy wyrębie (w wielu rejonach dziewicze puszcze dochodziły do brzegu morza czy do ujść rzek), w Rosji dębinę transportowano z Kazania do Sankt Petersburga na trasie o długości około 1500 km. W Anglii dęby przebywały stosunkowo krótką drogę rzekami i wodami przybrzeżnymi do stoczni, ale za to drewno na maszty wędrowało znad Bałtyku lub wręcz z drugiej półkuli. W różnych państwach wykształcono też odmienne systemy organizacyjne. W niektórych krajach kontynentu europejskiego, a zwłaszcza we Francji, unikano części problemów z transportem przez rozbudowywanie zakładów obróbki blisko miejsc ścinki. Nie wożono więc całych, wielkich pni, tylko gotowe (lub prawie gotowe) elementy, ważące oczywiście znacznie mniej. Rosjanie – nie tylko z uwagi na odległości i kompletny brak infrastruktury, ale także ostry niedostatek wykwalifikowanej kadry, która musiała być koncentrowana w paru wybranych miejscach – nie mogli sobie na to absolutnie pozwolić. Jednak także Brytyjczycy widzieli we francuskim systemie głównie wady (naturalną oraz najprostszą metodą przemieszczania wielkich i ciężkich obiektów był wtedy wyłącznie transport wodny, prosty i doskonale się nadający do spławiania pni, ale już nie taki korzystny i łatwy względem gotowych elementów strukturalnych, które należało chronić przed uszkodzeniami; przygotowywanie części z dala od budowanego okrętu w epoce obróbki całkowicie ręcznej, przy braku zamienności i normalizacji, mogło nieść kosztowne pomyłki; obróbka drewna poza stocznią pozbawiała tę ostatnią odpadów, niezbędnych jako źródła energii etc.) i woleli swoje rozwiązanie, polegające na transporcie lekko tylko ociosanych pni czy konarów, ze skupieniem całej obróbki blisko pochylni okrętowych.

W szczegółach skupię się na systemie brytyjskim, ponieważ o nim jest w źródłach najwięcej informacji. Drzewa wybierano i specjalnie oznaczano na długo przed wyrębem. Wybór musiał być bardzo staranny, ponieważ przed reformami Seppingsa prawie cała siła części szkieletu brała się z wykorzystania naturalnych krzywulców o możliwie wielkich wymiarach, aby nie trzeba było w newralgicznych punktach niczego sztukować. W efekcie dąb przeznaczony do budowy liniowca musiał mieć minimum 80 lat, zazwyczaj 100, zaś ten, który miał dać materiał konstrukcyjny na dziobnice i tylnice trójpokładowych żaglowców pierwszej rangi – aż 150 lat. Drzewa na maszty oceniano po średnicy pnia nad korzeniem i długości prostej części, pozbawionej konarów oraz sęków. Bardzo rozgałęziony dąb mógł być wstępnie dzielony na miejscu, pnie masztowe przewożono w całości. Po ścince transport prowadził z reguły do najbliższej spławnej rzeki. Ten fragment trasy był najtrudniejszy do przebycia i najbardziej kosztowny. Teoretycznie dystans mógł sięgać nawet 20 mil (32 km) lub więcej, lecz każde przekroczenie 3 mil (5 km) dawało wielki wzrost ceny. Bezpośrednio po wojnach napoleońskich Duke of Atholl naciskał, aby do budowy okrętów Royal Navy użyć na większą skalę modrzewi rosnących licznie w jego dobrach. Zbudowano nawet z tego materiału 28-działową fregatę Atholl (zwodowana w 1820), ale okazało się, że koszty transportu wywindowały cenę książęcego modrzewia do wartości równej najlepszej dębinie. Analiza wykazała, że taniej już było (bo morzem) sprowadzać modrzew z Włoch i Polski, co też robiono! Nawiasem mówiąc, modrzew szczególnie ceniono przy budowie pierwszych parowców, ale o tym już przy innej okazji.
Ściano drzewa latem lub zimą, co zmieniało zwłaszcza pierwszy etap transportu. Przy okazji wywierało wpływ na własności pozyskiwanego drewna, ale to także temat na inne opowiadanie. Transport latem musiał się odbywać na kołach. Do przewozu drzew wstępnie pociętych czy poszczególnych konarów używano ciężkich wozów (na wielkich kołach), które w Anglii nazywano „tuggs”. Jednak ogromne pnie sprawiałaby zbyt duży kłopot i niebezpieczeństwo przy próbach załadunku na takie wozy. Dlatego „nadjeżdżano” nad nie kilkoma parami bardzo masywnych kół, po czym podciągano drzewa tylko do spodu osi i tam je mocowano. W rezultacie integralną częścią takiego „wozu” stawał się sam transportowany pień. Siłę pociągową zapewniały zawsze woły lub konie, zaprzęgane często nie tylko z przodu, ale i po obu bokach. Jednak transport największych drzew latem nie był popularny, gdyż ogromna masa na kołach plus fatalne ówczesne drogi (faktycznie zresztą na ogół ich brak między aktualnym miejscem wyrębu a najbliższą spławną rzeką) plus miękki grunt mógł oznaczać fiasko całego przedsięwzięcia, a na pewno łączył się z nadzwyczajnymi wysiłkami i kosztami.
Dużo prościej – co nie znaczy, że łatwo - przewoziło się drzewa zimą, po wystarczających opadach śniegu. Po ścięciu pozbawiano pień korony i obcinano inne gałęzie. Czasem dochodziło okorowywanie, ale zabiegu tego rzadko dokonywano na miejscu wyrębu. Wstępnie obrobiony pień wciągano po skośnie ustawionych, masywnych belkach, na kilka (trzy do czterech) bardzo ciężkich sań zrobionych z ogromnych okrąglaków. Sanie te zwano w języku angielskim „scoots”. Operacja wciągania była trudna, dokonywało jej równocześnie kilka zaprzęgów z wołami i wielu ludzi z dźwigniami. Droga do rzeki musiała być WCZEŚNIEJ przygotowana bardzo starannie – usuwano wszelkie pnie i kamienie; miękkie miejsca wypełniano kłodami i chrustem; ścinano zawadzające pagórki i wyrównywano belkami trasę tam, gdzie opadała. Budowano mocne mosty w potrzebnych miejscach. Po spadnięciu śniegu rozprowadzano go równomiernie i zwilżano, by ostatecznie zamarzł w jednolity, gładki szlak lodowy o dużej wytrzymałości. Sprawdzano najpierw jego siłę transportując lżejsze drzewa, potem dopiero ruszano z największymi pniami. Żmudna operacja trwała długo i była bardzo niebezpieczna, zwłaszcza dla zwierząt, które wpadały w rozpadliny, załamania lodu, którym wznoszący się i opadający na szczytach wzniesień pień łamał (poprzez uprzęże) karki i nogi, albo dusił. Zawsze też trzymano w pogotowiu dodatkowe sztuki dla natychmiastowego zastępowania rannych czy zabitych. Szczególnie niebezpieczne były spadki drogi – część wołów zaprzęgano wtedy z tyłu, by wywierały działanie hamujące, pod płozy sań spuszczano łańcuchy, używano dodatkowych lin powstrzymujących ruch, owijanych wokół pozostałych na poboczu drzew lub pniaków. Inny problem nastręczały miasteczka nadbrzeżne leżące na trasie przejścia – dokonanie w nich zmiany kierunku ruchu wymagało specjalnej procedury obracania sań i odpowiedniego miejsca. Samuel F. Manning, autor bardzo ciekawej pracy „New England Masts and the King’s Broad Arrow”, z której zaczerpnąłem wiele z podanych tu informacji, twierdzi, że to właśnie ta czynność wymusiła specyficzny kształt rynków z poobcinanymi narożami, zachowany do dziś w wielu małych miejscowościach Nowej Anglii, znanej z eksportu drzew masztowych do Wielkiej Brytanii w okresie kolonialnym. Po dotarciu nad najbliższą spławną rzekę pień „wodowano” (w pasie nadmorskim często wykorzystywano tereny pływowe, zalewane okresowo) przez równoległe zsunięcie z sań po pochylonych belkach. Potem szereg pni wiązano razem w specyficzne tratwy i przeprowadzano do celu.
W wielu przypadkach cel ten nie oznaczał jeszcze ostatecznego miejsca przeznaczenia, a jedynie skład drewna, miejsce wstępnej obróbki i załadunku na statki. W Nowej Anglii wymagano, aby przed transportem przez ocean każdy pień przeznaczony na maszty okrętowe był ociosany na całej długości na graniastosłup o podstawach w kształcie szesnastokątów foremnych. Pozbawiało go to kory, ujawniało ewentualne wady i umożliwiało jednolity pomiar, będący podstawą do wyceny. Podobne metody stosowano w portach bałtyckich, także w Gdańsku, ale na razie nie udało mi się dotrzeć do bliższych szczegółów. Następnie trzeba było załadować pnie do ładowni statków transportowych, co było kolejną złożoną operacją, na dodatek zmienną w czasie. Przyjrzyjmy się jednak najpierw ciekawej budowie tych transportowców.
Największe pnie były za długie i za ciężkie, by przewozić je na pokładach. Z kolei konstrukcja luków pokładowych uniemożliwiała wsadzanie tamtędy drzew do ładowni – zmienić się jej nie dało, ponieważ bez pokładu statek tej wielkości musiałby się rozpaść na falach Atlantyku. Pozostawało jedynie wycięcie wielkich furt ładunkowych w rufie i wsuwanie tamtędy pni równolegle do osi wzdłużnej żaglowca. Aby było możliwe zarówno włożenie, jak przechowywanie, ładownia na owych transportowcach musiała być pozbawiona wszelkich grodzi i ścianek poprzecznych oraz typowych dla innych statków (i okrętów) dodatkowych pokładów, platform, kajut itp. Na jednostkach specjalnie budowanych do transportu drewna szkutniczego albo do niego przystosowywanych, zostawiano jeszcze na pokładzie górnym sporo miejsca na załadowanie lżejszych drzewc. W XVIII wieku nośność brytyjskich statków tego typu wahała się zazwyczaj między 400 a 600 ton, czasami dochodząc do 1000 ton. Jednak w latach 1820-tych, korzystając z krótkotrwałego boomu w Anglii na kanadyjskie drewno szkutnicze, zwodowano w Quebeku dwa przedziwne i gigantyczne statki, będące taką kwintesencją transportowców drewna, że aż ich „wynaturzeniem”. Nazywały się Columbus (zwodowany 28.07.1824) oraz Baron of Renfrew (zwodowany w lecie 1825) i mierzyły odpowiednio 3690 oraz 5294 tony (tonażu). Chociaż uważano je wówczas za największe żaglowce kiedykolwiek do tego czasu zbudowane, bardziej od wielkości zdumiewała ich konstrukcja: czteromasztowe barki z prawie pionowymi burtami na większej części długości, pionową tylnicą i bardzo nieznacznie pochyloną dziobnicą, miały przede wszystkim całkiem płaskie dno, niczym gigantyczna tratwa. Wypełniono je też od szczelnie od dna (stępki nie posiadały) do góry pniami drzew i wysłano do Anglii w rejs... w jedną stronę, ponieważ ich kadłuby też na dobrą sprawę wchodziły w skład ładunku! Pomysłodawcami i realizatorami tej przedziwnej koncepcji byli Szkoci John i Charles Wood (nomen omen :) ). Columbus, który dotarł do Downs 1.11.1824, przewiózł w ten sposób 6300 ton „białej i czerwonej sosny oraz tarcicy”. Baron od Renfrew przebył szczęśliwie Atlantyk, by przez głupotę pilotów ulec rozbiciu już w kanale La Manche – jego drewno zasłało francuskie plaże.
Aby załadować długie pnie przez furty rufowe, trzeba było sprostać dodatkowym wyzwaniom – początkowo transportowiec drewna był pusty, a więc wysoko unosił się nad wodą (a jego furta ładunkowa razem z nim), ale w ładowni nie było niczego, więc pień z furty musiał zsuwać się w dół. W miarę ładowania kolejnych pni statek zanurzał się głębiej, furta opadała nad wodę, ale za to od furty drzewo musiało „wspinać się” na górę już powstałego stosu! Radzono sobie z tym przez podział załadunku na dwa etapy: najpierw z lądu, ze specjalnych, wysokich, ale pochyłych w kierunku żaglowca skarp, potem prawie z poziomu wody (z powierzchni pni tworzących tratwę). Pozostawał problem siły przesuwającej. Wołów ani koni nie dało się już użyć w wodzie lub na pokładzie statku, a ludzie byli bezpośrednio za słabi. Wciągano więc pnie za pomocą wielokrążków i lin nawijanych na kabestany okrętowe.
W czasie licznych wojen transportowce drewna były łakomym kąskiem dla wszystkich marynarek (zawsze miło było się zaopatrzyć w strategiczny surowiec za darmo i dodatkowo zmniejszyć zasoby wroga), więc z reguły pływały w konwojach eskortowanych przez okręty wojenne.
Krzysztof Gerlach
Awatar użytkownika
Grzechu
Posty: 1625
Rejestracja: 2004-06-29, 16:05
Lokalizacja: Kwidzyn (Powiśle)

Post autor: Grzechu »

Krzysztof Gerlach pisze:Przyjrzyjmy się jednak najpierw ciekawej budowie tych transportowców. (...)
Dziękuję za te szczegóły - właśnie miałem pytać o transport pni drogą morską.
Czy istnieją jakieś ilustracje przedstawiające ówczesne 'drewnowce'?

Pozostała część postu również - jak zawsze - niezwykle zajmująca.
Krzysztof Gerlach
Posty: 4453
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Ilustracje istnieją.
Niestety z powodów technicznych ja ich - jak zawsze - zamieścić nie jestem w stanie. Mógłbym ewentualnie jedynie coś zeskanować i przesłać na zwykły adres mailowy.
Pozdrawiam, Krzysztof Gerlach
jefe de la maquina
Posty: 787
Rejestracja: 2007-10-27, 00:01

Post autor: jefe de la maquina »

Pragnę dorzucić garść informacji do ciekawej wypowiedzi p. Krzysztofa na temat transportu drzewa dla przemysłu okrętowego w dawnych czasach.
Dzisiejszemu czytenikowi trudno jest uzmysłowić, że w dawnych czasach najlepsze szlaki transportowe i komunikacyjne były wyłącznie szlaki wodne. Dróg jako takich nie było i są wynalazkiem stosunkowo niedawnym, zaś na ich rozwój miał bezpośredni wpływ rozwój motoryzacji (XX wiek). W dawnych wiekach były trakty, łączące miejscowości i wykorzystane do komunikacji przez posłańcow (pieszych pub konnych). Nie były one przytosowane do ruchu kołowego i stąd podróż zaprzęgiem konnym na dłuższych odcinkach była wyprawą wielodniową z licznym składem służby. Niewygoda była tak wielka, że wygodniej było podróżować w lektyce, niż w wozie. O karocach można było zapomnieć. Jako anegdodę podają, że kiedy królowa brytyjska Elżbieta I otrzymała w darze piękną karocę, to ponieważ nie było drogi w królestwie kazano zbudować niewielki odcinek prawdziwej drogi z gładką nawierzchnią wzdłuż brzegów Tamizy, by królowa mogła się cieszyć swoim podarkiem.
Dla ciekawostki przejazd lądem z Kingston do Toronto w prowincji Ontario (poniże 300 km) w XIX wieku zajmował około 2-3 tygodni (w zależności od pory roku). Kiedy wprowadzono parowiec pasażerski w latach 40-ych XIX w. podróż skrócono do 1 dnia. Dzisiaj autostradą 401 zajmuje poniżej 3 godzin.
Z biegiem czasu trakty były przystosowane do ruchu kołowego i stały się prawdziwymi drogami. Jako ciekawostkę można podać, że w Stanach pierwsza autostrada US1 pokrywa się ze starym traktem indiańskim, szeroko wykorzystywanym zanim biali przybyli na ten kontynent. Poźniej wykorzystywany przez kolonistów.

W Kanadzie i wielu innych krajach ścinanie drzew odbywało się głównie w zimie. Pan Gerlach wymienił kilka przyczynn dlaczego, ale pragnę dodać, że do wyrębu lasu dawniej wykorzystywano okolicznych chłopów, którzy w zimie byli dostępni. W Ontaryjskich Kaszubach Polacy, którzy przybyli na te tereny w I-ej połowie XIX wieku, do lat 60-ych ub. wieku w zimie masowo pracowali w obozach leśnych przy wyrębie lasów. Jest jeszcze inny czynnik, który nie wiem czy był decydujący, ale był ważny – zachowanie drzewa po ścięciu w stanie niezarobaczonym. Ścięte dzrewo jest natychmiast atakowane przez robactwo i w lecie zajmuje to 24 godziny, i podejrzewam, że w zimie ten proces jest znacznie wolniejszy.
Stąd jedyny praktycznym sposobem dostarczenia drzewa na dłuższych odcinkach był tylko i wyłącznie transport wodny, czy w Polsce, czy w Kanadzie. W Kanadzie centrum bazy surowcowej dla przemysłu szkutniczego były dopływy rzeki Ottawa. Przyczyną była prosta: lasy przy ujściu rzeki Św, Wawrzyńca są mizerne, gdyż na tych terenach już daleko na północ nie ma prawdziwych lasów, jest tzw tundra. W dorzeczu Ottawy znajdowały się duże lasy dębowe i iglaste (sosny i hemlocki). Zaś sama rzeka jest dopływem rzeki Św. Wawrzyńca. Stąd drogą wodną można było transportować do Quebec City, ktore było centrum do przewozu drogą morska. Lasy w rejonie W. Jezior wykorzystywano na lokalne potrzeby szkutnicze, ale prawdziwym rynkiem były miasta amerykańskie położone w tym rejonie, ktore chłonęły każdą ilość drzewa, potrzebną do budowy domów.
Na górskich odcinkach rzek, gdzie występują przełomy (bystrza, porohy) drzewo spławiane było jednostkowo i głównie w czasie wiosennych roztopów (wysoka woda) i jeszcze dzisiaj w każdych z tych miejsc można znaleźć ślady ich działalności: żelazne haki wbite w skały, do których wiązano ścięte drzewa, czy tez sztuczne wyspy oraz zbudowane specjalne spusty tzw chutes, umożliwiające spuszczanie kłód drzewa tak by nie utknęły na bystrzach. Pracą tą zajmowali się głównie Indianie czy Quebeckers, którzy w niektórych rejonach mieli wyłączność na te usługi na danym odcinku. Dopiero na wolniejszych sekcjach rzek, w dolnym biegu budowano połączone składy tratw (identyczne jak na widokówce pokazanej wcześniej w tym temacie na Wiśle), o długości do 1,5 km i szerokości 0,5 km, które nurtem dopływały do Quebec City.
Technologiczne zmiany w konstrukcji statków: wprowadzenie napędu mechanicznego na statkach, użycie stali jako material na maszty spowodowało zanik zapotrzebowania na wielkie drzewa i jednoczesny rozwój kolei spowodował, że transport wodny przestał się liczyć. Wg moich obliczeń od ścięcia drzewa do w okolicach doliny Madawaska -miejscu zamieszkania Kaszubów-pierwszych osadników polskich w Kanadzie (Ontario) m- do dostarczeniu drzewa do Quebec City zajmowało 9-11 miesięcy.
Jefe
Krzysztof Gerlach
Posty: 4453
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Na marginesie uwag Jefe’a drobniutkie uściślenie. Ze względu na długotrwały proces obróbki i prymitywizm metod zabezpieczania, zjawisko atakowania drewna po ścięciu przez organizmy żywe było w tamtych czasach niezwykle istotne, a wpływ pory ścinki – dominujący. Ale nie chodziło o „zarobaczenie” czy „robactwo” ;) tylko o owady (przede wszystkim ich larwy) i grzyby.

Mechanizmów jest kilka (nie tylko oczywiste, typu niska temperatura – mała aktywność), ale ponieważ pora wyrębu wpływała też na wilgotność, pęknięcia, wytrzymałość i trwałość drewna, czasem w złożony sposób, a dyskusję na ten temat praktycy wiedli z naukowcami od starożytności po pierwszą połowę XX w., więc na razie nie chcę nad tym się rozwodzić.

Krzysztof Gerlach
Awatar użytkownika
Darth Stalin
Posty: 1200
Rejestracja: 2005-01-23, 23:35
Lokalizacja: Płock

Post autor: Darth Stalin »

Jedna uwaga:
jefe de la maquina pisze:Dróg jako takich nie było i są wynalazkiem stosunkowo niedawnym, zaś na ich rozwój miał bezpośredni wpływ rozwój motoryzacji (XX wiek).
Drogi jako takie to wynalazek Rzymian, którzy budowali je przez cały okres istnienia swojego imperium, zacząwszy jeszcze za czasów Republiki. Dopiero potem upadek imperium i barbaryzacja Europy spowodowały, ze ów niedościgniony wynalazek starożytnych został całkowicie zapomniany i porzucony. Rozwój dróg w wieku XX to powrót do tego, co wymyślił rzymski geniusz, przy czym dzisiejsze drogi często mają odporność na zuzycie wielokrotnie mniejszą niż dawne drogi Imperium.

Dlatego proszę nie pisać banialuków o drogach jako o "współczesnym wynalazku".
DARTH STALIN - Lord Generalissimus Związku Socjalistycznych Republik Sithów

Owszem - to był Towarzysz Stalin... i na niego nie znaleźli rozwiązania...
Awatar użytkownika
Grzechu
Posty: 1625
Rejestracja: 2004-06-29, 16:05
Lokalizacja: Kwidzyn (Powiśle)

Post autor: Grzechu »

Krzysztof Gerlach pisze:Niestety z powodów technicznych ja ich - jak zawsze - zamieścić nie jestem w stanie. Mógłbym ewentualnie jedynie coś zeskanować i przesłać na zwykły adres mailowy.
Panie Krzysztofie, dziękuję za chęci, ale jeśli o mnie chodzi, to proszę się zbytecznie nie trudzić - nie są mi tak naprawdę do niczego niezbędne, a zainteresowanie wyglądem to bardziej zaciekawienie niż jakaś rzeczywista potrzeba.
Pewnie i tak nie byłbym w stanie rozróżnić tych elementów konstrukcyjnych, które wyróżniały żaglowe 'drewnowce'.
Krzysztof Gerlach
Posty: 4453
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

OK., zwłaszcza że poza opisanymi przeze mnie cudacznymi Columbus i Baron of Renfrew, które wiozły ładunek drewna i równocześnie same nim były, typowe transportowce rzeczywiście niewiele się (z zewnątrz!) różniły od przeciętnych statków handlowych. Ich cechę charakterystyczną stanowiły tylko wielkie furty rufowe, których dolne parapety (po załadowaniu żaglowca) dotykały prawie linii wodnej.
Krzysztof Gerlach
jefe de la maquina
Posty: 787
Rejestracja: 2007-10-27, 00:01

Post autor: jefe de la maquina »

Drogi jako takie to wynalazek Rzymian, którzy budowali je przez cały okres istnienia swojego imperium, zacząwszy jeszcze za czasów Republiki.
Darth Stalin
Zgadza się. Rzymianie zbudowali imponującą sieć dróg „viae” (ok. 100 000 km) łączące tereny imperium, przeznaczone dla ruchu pieszego i kołowego.
Czy byli jedyni ? Nie.
Wiele lat temu włócząc się po Ameryce Południowej miałem okazję chodzić drogami Inków, którzy podobnie jak Rzymianie (lata 1200-1500) pokryli całe swoje imperium drogami. Służyły one do komunikacji, ruchu wojsk, ale nie do transportu towarów.
Dopiero potem upadek imperium i barbaryzacja Europy spowodowały, ze ów niedościgniony wynalazek starożytnych został całkowicie zapomniany i porzucony.
Darth Stalin
W obu przypadkach, łączyły tereny imperium z centralnymi ośrodkami władzy. Tłumaczy to również dlaczego po upadku imperium straciły znaczenie i popadły w zapomnienie. Ich znaczenie użytkowe po upadku imperium nie odpowiadało ówczesnemu zapotrzebowaniu.
Rozwój dróg w wieku XX to powrót do tego, co wymyślił rzymski geniusz, przy czym dzisiejsze drogi często mają odporność na zuzycie wielokrotnie mniejszą niż dawne drogi Imperium.
Darth Stalin
Hmm. Z tym ostatnim trudno jest mi się zgodzić. Porównując max. obciążenie na oś wozu rzymskiego ze współczesnym TIRem obawiam się, że to ostatnie jest znacznie wyższe.

Jefe
Botras
Posty: 75
Rejestracja: 2006-09-25, 11:11

Post autor: Botras »

Obmyśliwszy sposób jak z poniższego nie zrobić OT powiem, że chyba gdzieś u Bolesława Orłowskiego można przeczytać o bardzo nadmiarowej trwałości i wytrzymałości co najmniej niektórych rzymskich dróg (pada przykład przemarszu amerykańskiego wojska przez którąś we Włoszech), którym dziś chyba wielkie ciężarówki nie byłyby straszne i po których kiedyś dałoby się wozić pnie drzew do stoczni Obrazek
Where do they put the bait?
Awatar użytkownika
Darth Stalin
Posty: 1200
Rejestracja: 2005-01-23, 23:35
Lokalizacja: Płock

Post autor: Darth Stalin »

Trudno się dziwić owej wytrzymałości, gdy średnia "miąższość" (chyba tak to się nazywa, czyli wysokość drogi od samego wierzchu nawierzchni do poziomu gruntu, na którym kładziono pierwszą warstwę podkładową) wynosiła około 1 metra, a bywały i takie po 1,20-1,50 metra...
Współczesne niemieckie hiper-autostrady maja ok. 70 cm, amerykańskie międzystanówki ledwie połowę tego...

@jefe:
ale Rzymianie byli dobry tysiąc lat przed Inkami... :D

Wracając do adremu :wink: - informacje z tegoż tematu może nie są "przydatne" tak na pierwszy czy drugi rzut oka, ale IMHO rzucają całkiem sporo światła na jakośc okrętów budowanych w różnych krajach, przy okazji pozwalając na obalenie pewnych mitów (np. taki, że "rosyjskie okręty były do bani, nbo Rosjanie, to wiadomo, nieudacznicy i w ogóle" - o to nieprawda, bo musieli radzić sobie wz tym, co im dała matka natura, i tyle - albo w ogóle nie mieliby floty).
DARTH STALIN - Lord Generalissimus Związku Socjalistycznych Republik Sithów

Owszem - to był Towarzysz Stalin... i na niego nie znaleźli rozwiązania...
Awatar użytkownika
ALF
Posty: 1015
Rejestracja: 2006-12-29, 17:22
Lokalizacja: Karkonosze
Kontakt:

Post autor: ALF »

Eeee tam...podniecacie się drogami rzymskimi...Babilończycy robili drogi z asfaltu. Po tylu latach nadają się do ruchu nawet ciężkich maszyn :)
Pozdrawiam
Jacek Pawłowski
IKOW 1885-1945
Krzysztof Gerlach
Posty: 4453
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Taka sobie ciekawostka na marginesie omówienia niedostatków rosyjskiego budownictwa okrętowego w czasach żaglowców. Niedostatków, które wynikały w dużej mierze z kłopotów z drewnem – ale nie tylko: przeciętnie niezwykle niski poziom wykształcenia społeczeństwa oraz poniżający status mieszczaństwa oznaczały niedobór wykwalifikowanych rzemieślników, braki i słabą jakość wyrobów też poza drewnem niezbędnych do budowy okrętów; forma rządów, w której za noszenie brody traciło się głowę, nie sprzyjała rozwojowi swobodnej inicjatywy ludzi inteligentnych; rozpasany feudalizm zmniejszał zainteresowanie szkutnictwem jako źródłem dochodu na średnim szczeblu i jakością pół-niewolniczej pracy na szczeblu najniższym.
Kiedy w szczytowym okresie zmagań z koalicją napoleońską Brytyjczycy mieli zablokowane prawie wszystkie pochylnie okrętami remontowanymi, a w stoczniach brakowało odpowiednich zapasów wysezonowanego drewna, zaczęli się gwałtownie rozglądać za dodatkowymi źródłami pozyskiwania nowych okrętów. Poza „naturalną” budową w Indiach (wówczas brytyjskich) ze znakomitego teku, czy na Bermudach (też brytyjskich) z endemicznego gatunku jałowca, Juniperus bermudiana (podówczas zwanego zresztą cedrem), próbowano znacznie bardziej egzotycznych rozwiązań. Przy okazji pytań pana Janusza wspominałem tu już o niezbyt udanych próbach konstruowania okrętów Royal Navy na malajskiej wyspie Prince of Wales (dziś Penang) czy zakończonych kompletnym fiaskiem pomysłach zamawiania ich w stoczniach Rio de Janeiro. Lecz najbardziej chyba niecodzienny pomysł zalągł się w głowie Samuela Benthama, który swego czasu – jak wielu innych Anglików - służył we flocie rosyjskiej. Zaproponował on, i usilnie próbował przekonać do tego władze brytyjskie, aby zamówić budowę dwóch 74-działowców i dwóch 36-działowych fregat... w stoczniach rosyjskich nad Morzem Białym (czyli praktycznie w Archangielsku)! Znając reputację, jaką „cieszyła” się w Wielkiej Brytanii jakość rosyjskiego szkutnictwa oraz niebywałą niestałość stosunku Rosji do Francji (stosunku płynnie przechodzącego od wrogości do neutralności i przyjaźni, z wielokrotną zmianą frontów), trudno się dziwić, że Royal Navy nie skorzystała z propozycji. Jednak Bentham nie był ani idiotą, ani fantastą, ani teoretykiem, tylko praktykiem i znawcą, więc jego pomysł – aczkolwiek w ówczesnych okolicznościach nierealistyczny – świadczy o tym, że rosyjskie budownictwo okrętowe wcale nie było, średnio biorąc, tak złe, jak już wówczas próbowano przedstawiać.
Krzysztof Gerlach
ODPOWIEDZ