- spowodowało ograniczenie aktywności fizycznej u co najmniej 1/3 wszystkich Polaków;
- sprawiło, że co drugi Polak częściej sięgał po słodycze i fast foody (wbrew pozorom więcej czasu w domu nie przełożyło się wprost na zwiększenie staranności w samodzielnym przygotowywaniu posiłków);
- nastąpił średni wzrost masy ciała w przedziale 4-6 kg, choć są i bardziej pesymistyczne liczby, gdy uwzględni się strukturę wiekową;
- nastąpiło pogorszenie wzroku u dzieci przesiadujących godzinami przed komputerami na nauczeniu zdalnym (że o pogłębianiu wad kręgosłupa nie wspomnę);
- pogorszyły się więzi małżeńskie;
- doszło do poluzowania relacji koleżeńskich.
Ograniczona diagnostyka wszystkich chorób (onkologicznych, kardiologicznych, autoimmunologicznych itd, itd) wraz z pierwszymi trzema z powyższych sprawi, że w najbliższych latach obserwowany będzie wysyp nowotworów, zawałów, cukrzyc, Hashimoto itd, itd, itd.
Oczywiście części tych społecznych "battle damages" nie dało się uniknąć, ale:
1. część będzie wynikiem głupich błędów w bezpośrednim zarządzaniu kryzysem;
2. pośrednie zarzadzanie kryzysem w zasadzie w ogóle nie istniało. Mając w rękach narzędzia (np. telewizja) zrobiono wszystko by usadzić ludzi na dupie w fotelach, a nie żeby korzystając z częstszej obecności widza choćby tylko promować pewne zdrowe zachowania. Pal sześć telewizje komercyjne, one muszą zarabiać, więc rzygają na ludzi tym co opiera się na podglądactwie i innych prymitywnych podnietach (jakieś Love Island, Hotel Paradis oraz cała gama tasiemców kręconych na bazie formatu pseudodokumentu, czy pseudoreportażu). Mogę być nieobiektywny, bo moja wiedza w dziedzinie telewizji jest absolutnie fragmentaryczna (telewizor służy u mnie głównie do dwóch celów - monitor do odtwarzacza DVD oraz od konsoli), ale nawet przy tak ograniczonym zasobie danych nie będę daleki od prawdy.
A teraz czekajcie na przekształcenie się szpitali jednoprofilowych z powrotem do pierwotnej funkcji. Już dziś wiadomo, że w niejednym powiatowym szpitalu nie wszystkie oddziały zostaną na powrót otwarte... bo zwyczajnie nie ma personelu! Gro lekarzy i pielęgniarek 60+/65+ nie wróci już do pracy w szpitalach. Żebym daleko nie szukał, u mnie tajemnicą poliszynela jest, że onegdaj wychwalany pod niebiosa oddział położniczy, prekursor "rodzenia po ludzku" niestety nie zostanie otwarty ze względu na brak możliwości obsadzenia personelem. Ważą się jeszcze losy ginekologii. Z rozmów ze znajomymi wynika, że w innych niewielkich powiatowych szpitalach wcale nie jest lepiej. W tej sytuacji choćbyśmy wpompowali całą unijna dotację i całe unijne kredyty w służbę zdrowia to niewiele to zmieni. Przyszła pora by zrozumieć, że sercem systemu opieki zdrowotnej jest personel, którego szkolenie trwa bardzo długo. Co więcej, ta zasada sprawdza się w wielu, ale to wielu innych zawodach. W zasadzie wszędzie tam, gdzie nie ma jeszcze zautomatyzowanych linii produkcyjnych.
Dekady temu słabo opłacany personel medyczny brał w łapę (oczywiście nie wszyscy, ale zjawisko nie było marginalne) i w ten sposób wyrównywał sobie relatywnie niewysoką pensję, ale jeśli ktoś nie dostrzegł to te czasy zaczęły wyraźnie przemijać jakieś dwadzieścia lat temu, a wszystkie rządy w ostatnich dwóch dekadach chyba żyły w przeświadczeniu, że czas się zatrzymał i hasło "Pokaż lekarzu co masz w garażu" będzie skuteczne na wieki wieków. Dziś nowy samochód, czy w ogóle samochód nie jest wyznacznikiem wysokiego statusu społecznego.
Resumując, lekarzy brakuje, pielęgniarek brakuje, rehabilitantów brakuje, nawet farmaceutów też brakuje (w połowie lokalnych aptek pracują emeryci). Będzie już tylko gorzej... bo młodsze kobiety (nie oszukujmy się, służba zdrowia jest wysoce sfeminizowana) nie chcą już tak ciężko pracować jak starsze pokolenie. I tak szczerze mówiąc trudno je winić, że chcą normalnie żyć. Można się zgadzać lub nie, ale takie są smutne fakty.
Przy naszym myśleniu w perspektywie "do następnych wyborów" to najlepiej nie robić nic i problem przejdzie na następnych... bo jak się coś zrobi to w razie przegranej następcy spiją nektar sukcesu.
Pora się pogodzić, że będzie źle, bardzo źle. Kształcenie lekarza to 6 lat (sam dyplom ukończenia studiów to tylko dyplom informujący o nadaniu tytułu lekarza medycyny) + 1 rok stażu (na czas stażu wydaje się prawo wykonywania zawodu w ograniczonym zakresie). A potem czas specjalizacji od 4 do 6 lat zależnie od stopnia komplikacji (4 lata medycyna rodzinna, 6 lat anestezjologia... nie liczę tu transplantologów i innych specjalizacji modułowych bo to może być 10 lat i więcej). Specjalistą staje się więc po 11-13 latach od rozpoczęcia studiów, o ile po drodze nie ma jakichś problemów. Wszak nie każdy dostanie się na specjalizację od razu, a poza tym po drodze ciąża... może dwie. Formalnie wraz z całą otoczką administracyjna trwa to z reguły 15-20 lat. Wszystko to oznacza 3-4 kadencje sejmu. Tak daleko nasi politycy chyba nigdy nie patrzyli.
Według raportu opracowanego przez Centrum Polityk Publicznych Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie 9% polskich lekarzy planuje wyjechać z kraju. Odnosząc te dane do liczby medyków, którzy posiadają prawo wykonywania zawodu – oznacza to odpływ ponad 12 tysięcy lekarzy! Z kolei 6% lekarzy (8,5 tysiąca w skali kraju) z powodu pandemii planuje rezygnację z wykonywanego zawodu, zrzekając się prawa wykonywania zawodu. Niemal co trzeci spośród badanych lekarzy planuje ograniczyć swoją aktywność zawodową.