Strona 2 z 2
: 2007-05-11, 17:45
autor: RyszardL
W uwagę p. RyszardaL wkradła się pewna nieścisłość. To nie żagiel nadbukszprytowy wymagał specjalnego olinowania, by go wiatr nie zdmuchnął (miał całkowicie standardowe szoty, gejtawy, brasy rej itd), tylko jego maszt. Nie mógł mieć sztagu, kłopotliwe do rozparcia i mocowania były wanty, całą gamą ciekawych konstrukcji charakteryzowały się baksztagi.
Dzięki za wyjaśnienie. Ja właśnie gdzieś o tym czytałem dość dawno temu, ale nie mogę sobie przypomnieć tytułu ksiązki no i, rzecz jasna, pokręciłem. Podobno, pisze podobno, przez długi czas nie było jasności, jakie było olinowanie tego masztu i jakim sposobem trzymał się bukszprytu. A swoją drogą ciekawe czy wzrosła prędkość lub manewrowość okrętu po tym dodatkowym wzroście powierzchni ożaglowania.
: 2007-05-11, 20:07
autor: Krzysztof Gerlach
Być może ktoś tak pisał, ale to niezupełnie prawda. Istnieją zarówno autentyczne modele z XVII wieku, jak znakomite i bardzo szczegółowe rysunki z tych czasów, więc wszystkie kwestie dotyczące wyglądu i konstrukcji mocowania oraz olinowania były jasne. Jednak obie poruszone przez Pana kwestie są bardzo istotne i łączą się w logiczną całość.
Otóż od dawna wiemy, jak to wyglądało, ale do dziś nie bardzo rozumiemy dlaczego! Żagiel nadbukszprytowy nie mógł zbytnio zwiększać prędkości okrętu nie tylko z uwagi na nikłe rozmiary, ale przede wszystkim dlatego, że przy wietrze od rufy był zasłaniany przez foka. Można by zapytać, co przy półwiatrach, a przede wszystkim wskazać, że z logicznego punktu widzenia musiał przede wszystkim służyć do zwiększania manewrowości w epoce mizernych sztaksli dziobowych. Jednak w tym celu musiałby być ostro brasowany. Nic nie stało na przeszkodzie skręcania rei, ale pojawiał się poważny problem z rogami szotowymi. Jedynym logicznymi punktami ich rozciągania były noki rei podbukszprytowej. Bez względu na to, czy pozostawała ona w pozycji nie zbrasowanej, czy skręcano ją w płaszczyźnie poziomej razem z reją żagla nadbukszprytowego, i tak ich części nawietrzne przyjmowały kompletnie inne odległości niż zawietrzne (bowiem reje te nie zwisały jedna pod drugą). W rezultacie żagiel nadbuszprytowy musiałby być z gumy (i to bardzo rozciągliwej), albo trzeba go było puszczać luźno. Ironia losu polega więc na tym, że jedyną jego prawidłową pozycją pracy było położenie prostopadłe do osi okrętu, kiedy nie dostawał wiatru i w niczym nie pomagał w manewrach. W związku z tym w literaturze fachowej pojawiały się niedorzeczne opinie, jakoby stosowano go przez półtora wieku tylko dlatego, że "ładnie wyglądał", albo iż najpierw zastosowano go przez głupotę ówczesnych żeglarzy, a potem trzymano się tego rozwiązania z uwagi na tradycyjny, ślepy konserwatyzm marynarski. W każdym razie pozostaje on do dzisiaj pewną zagadką - nie jak, ale po co. Tym niemniej, wysilając sie nieco, można wskazać wiele szczególnych przypadków, kiedy stosowanie żagla nadbukszprytowego było zarówno możliwe, jak korzystne - przy zapobieganiu myszkowaniu, przy silnym falowaniu morza, przy manewrach na kotwicy oraz podczas jej podnoszenia itp., jednak szczegółowe wyjaśnienie tych zagadnień wymagałoby takiej porcji krytykowanej tu "śrubkologii", że sobie daruję.
Pozdrawiam, Krzysztof Gerlach
: 2007-05-11, 20:58
autor: karol
Jednak krytyka, krytyką, ale zastosowanie tak dziwnego zagla to mozna byłoby opisać, bo na przykład do tego myszkowania, to w przypadku podsterowności okrętu? Czy może odwrotnie? W istocie znajdował się on niejako poza linią ożaglowania i był jakby długą dźwignią domontowaną do dziobu, więc przy wybieraniu kotwicy mógł obracać cały okręt?
: 2007-05-11, 22:06
autor: Krzysztof Gerlach
Jeśli okręt płynął z wiatrem i miał ustawiony żagiel nadbukszprytowy „normalnie”, czyli poprzecznie do osi wzdłużnej żaglowca, to chociaż przy postawionym foku prawie nie łapał wiatru, ale za to kontrował wszelkie drobne odchylenia dziobu od zadanego kursu, czy to w lewo, czy w prawo, ponieważ pojawiała się wtedy na nim siła na dużym ramieniu, przywracająca dziób do poprzedniej pozycji. Oczywiście nie działo się tak przy kursach na wiatr, ale wtedy – sądząc z ówczesnej ikonografii – żagiel nadbukszprytowy był najczęściej zwinięty.
Przy staniu na kotwicy żagiel ten znajdował się najdalej ze wszystkich w przód od liny kotwicznej. Kiedy okręt obracał się wokół tej liny, można go było używać do ustawiania żaglowca w jednej linii z liną, lub wręcz przeciwnie, do odchylania go od tej linii, kiedy napływał na linę przy zmianie pływu. Również przy wybieraniu kotwicy, najczęściej dokonywanym podczas przesilenia pływów i przy wietrze prosto od dziobu, najłatwiej i najbezpieczniej odchylał dziób w pożądanym kierunku – w tym przypadku ustawiano go na pracę wstecz.
Krzysztof Gerlach
Re: Publicystyka morska
: 2008-04-17, 10:26
autor: G. Cz.
Krzysztof Gerlach pisze:Panie Jacku,
Też wielokrotnie zastanawiałem się, dlaczego tak łatwo za pisanie książek z historii morskiej zabierają się dzisiaj ludzie będący w tej dziedzinie zupełnymi dyletantami. Niestety muszę przyznać, że podstawowa część winy spada na tych, którzy się na tym znają, lecz – z różnych powodów – publikują rzadko lub wcale, zostawiając wolną niszę dla pozostałych. Proponowałem swego czasu znanemu profesorowi i autorowi, aby napisał (w tej samej serii) właśnie o bitwie pod Navarino, obiecując wspomóc go bezinteresownie całą swoją wiedzą techniczną, faktograficzną i biograficzną, zwłaszcza pod kątem prawdziwych i szczegółowych charakterystyk walczących tam okrętów. Niestety - nawał pracy i bardzo szerokie spektrum zagadnień, którymi się zajmuje, nie pozwoliły mu podjąć się takiej pracy, a ja „w pojedynkę” nie chciałem borykać się z wydawnictwem, którego nie szanuję. Gdyby tamta moja propozycja doczekała się realizacji, nie byłoby dzisiaj owego knota do recenzowania.
Drugim powodem pojawiania się takich dzieł jest zapewne dość powszechne przekonanie, że obecnie napisanie książki historycznej jest bardzo proste. Bierze się kilka starych o tej samej tematyce, robi kompilację, nieco uzupełnia dodatkowymi materiałami łatwymi do zdobycia – dzięki internetowi - jak nigdy dotąd (które mogą być równie dobrze super cenne, jak stanowić kompletny bełkot oraz sieczkę z kłamstw), i gotowe. Brak wiedzy technicznej nie jest tu rzekomo żadną przeszkodą – wszak o tym, że fregata ma „żagle i żagielki” wie każde dziecko, więc po co się wysilać? Gdyby takie opracowanie funkcjonowało w obiegu naukowym, nigdy nie ujrzałoby światła dziennego, ponieważ po trafieniu do kilku recenzentów wylądowałoby w koszu na śmieci. Jednak w obiegu popularnonaukowym, gdzie dla obniżenia kosztów najwyraźniej nie stosuje się najmniejszej kontroli fachowej (albo o takim samym stopniu fachowości jak autor), zasada, że „papier wszystko zniesie” tryumfuje na całej linii.
Trzecim powodem (oczywiście wg moich subiektywnych przemyśleń) jest ponadczasowa niefrasobliwość. Bardzo wielu autorów, tak dzisiaj, jak niegdyś, uważa i uważało, że pisząc o jakiejś sprawie, należy bezwzględnie przestrzegać prawdy tylko w głównym wątku, a wszystkie poboczne elementy tła można potraktować lekceważąco, nawet jeśli objętościowo stanowią poważną część pracy. Relacjonując kampanię lądowo-morską koncentrują się np. na aspekcie lądowym, a dla zaoszczędzenia czasu i pieniędzy działania morskie biorą z literatury pięknej, poniewczasie dopiero się dowiadując, że przepisali same bajki. Autor opisujący powrót steranego liniowca z Morza Śródziemnego pod koniec 1798 wnioskuje, że z powodu stanu okrętu i daty, musiał brać udział w bitwie pod Abukirem – na uwagę, że to nieprawda, odpowiada rozbrajająco, że „nie znalazł w swojej bibliotece (!)” wykazu jednostek uczestniczących w tym starciu, a przecież w ogóle artykuł jest głównie o czym innym, więc „czego się czepiam”. Znakomity znawca epoki walk z Turkami i Tatarami pisze historię bitwy pod Lepanto, precyzyjną we wszystkich kwestiach osobowych, analizach problemów społecznych, gospodarczych itd. – nie znając się jednak kompletnie na okrętach podpiera się wyłącznie cudzymi opisami, zaczerpniętymi od tzw. autorytetów sprzed pół wieku lub starszymi, i nic nie wie o tym, że współczesna literatura naukowa dawno je gruntownie zweryfikowała, sprowadzając wartość tych konstatacji prawie do zera. Niezwykle popularnym argumentem jest zwrot „ja sobie tego nie wymyśliłem”, który ma usprawiedliwić każdą wypisywaną bzdurę, jeśli ktoś już przede mną opublikował takie głupoty, co jakoby zwalnia mnie z myślenia. Muszę z przykrością zaznaczyć, że ten ostatni argument jest nadzwyczaj chętnie wykorzystywany nawet przez zawodowych historyków, z wysokimi tytułami naukowymi.
Dość paradoksalnie, czasami przyczyną szerzenia gruntownie błędnych informacji jest nadmierna ostrożność i niepewność siebie humanistów. Ponieważ kiedyś fałszywe dane na temat rzekomych wyporności żaglowców rozpowszechnił u nas zawodowy marynarz i to komandor (od którego naprawdę można by oczekiwać wiedzy w tym zakresie), do dzisiaj – po kilkudziesięciu latach (!) – powtarza to za nim cała rzesza (oczywiście absolutnie nie wszyscy i – jak na razie – chyba nikt z wypowiadających się na FOW) historyków, amatorów i profesjonalistów, no bo przecież, po pierwsze, „oni sobie tego nie wymyślili”, po drugie należałoby odświeżyć swoje wiadomości z fizyki i na ich podstawie ośmielić się zanegować zdanie autorytetu i komandora. Na dodatek na tzw. Zachodzie nie jest lepiej i co rusz można się natknąć na słowo „displacement” czy „déplacement” itp. przy liczbach dotyczących nośności, ładowności lub tonażu okrętów, co utwierdza naszych „znawców” w ich przekonaniach. Jeżeli jakiś fałsz techniczny został kiedykolwiek opublikowany w jakiejkolwiek historycznej książce, można mieć absolutną pewność, że – niezależnie od tego, jak często jest negowany – będzie nieustannie pojawiał się w nowych pracach, ponieważ ostrożny humanista zawsze woli podeprzeć się literaturą niż własną wiedzą z dziedziny, w której nie czuje się pewny.
Przekonanie, że historia morska to pole dla wszelkiej amatorszczyzny, jest wprost proporcjonalne od odległości konkretnej epoki historycznej od naszych czasów. Jeśli w stosunku do marynarki międzywojennej lub z drugiej wojny światowej ktoś popełni najmniejszą nieścisłość (o jawnych nonsensach nawet nie wspomnę), zaraz napotka na chór rzeszy znawców, którzy są w stanie dotknąć prawie każdego niuansu, z powołaniem się na odpowiednie dokumenty, rysunki, zdjęcia. Niestety, w miarę oddalania się od współczesności, maleje liczba zainteresowanych, a tym samym maleje nie tylko baza porównawcza (baza źródłowa jest w naturalny i oczywisty sposób coraz uboższa), ale i możliwość natknięcia się na krytykę. W rezultacie można sobie – w opinii wielu – poszaleć beztrosko, kto bowiem będzie się przejmował marudzeniem paru malkontentów z FOW? Zwłaszcza, że wobec mizernej liczby publikacji zawsze można użyć argumentu – „a to sami napiszcie lepiej”!
Pozdrawiam, Krzysztof Gerlach
Witam!
Panie Krzysztofie, kapitalnie Pan to opisał. Przeczytałem to z olbrzymią przyjemnością, a to śmiejąc się, a to zgrzytając zębami. Nie wiem, czy to jest jakieś pocieszenie, ale identycznie zrobiło się w "nowej Polsce" z publicystyką lotniczą. Jest to po prostu "masakra", jak mawia młodzież. W Pana świetnym poście można by tylko zamienić słowo "morska" na "lotnicza" i zostaną wypowiedziane te same prawdy, tylko o innej dziedzinie traktowanej przez skrajnie niekompetentnych "autorów" i wydawców tak samo. We współczesnej Polsce "śpiewać każdy może", według stuhrowskiej zasady "stoję przy mikrofonie niech mnie który przegoni" i pisać też każdy może - czy to o sprawach morskich, czy lotniczych. W kwestiach lotniczych mamy w Polsce twórców nowego gatunku - nie tyle "science fiction", co "aero paranormal fiction". Po przeczytaniu powyższego tekstu domyślam się, że wkracza na scenę także koło literackie gatunku "marine paranormal fiction".
Pozdrawiam
G. Cz.
: 2008-04-17, 15:23
autor: Krzysztof Gerlach
Witam, panie Grzegorzu!
Miło mi oczywiście, że podziela Pan moje zdanie. Na moje szczęście (a Pana nieszczęście), w dziedzinie, którą Pan się pasjonuje, jest z pewnością jeszcze gorzej! Tak się bowiem składa, że im nowszy dział techniki, tym większej wymaga wiedzy specjalistycznej. O początkach epoki żaglowej, która obok pierwszego półwiecza pary interesuje mnie najbardziej, można sporo rozprawiać dysponując tylko ogólnym oczytaniem i dużą dozą zdrowego rozsądku. Niestety funkcjonują pewne schematy myślowe, jak np. lekceważenie wpływu kształtu wodnic (wyznaczającego stosunek pływalności różnych partii kadłuba) na trwałość drewnianego żaglowca (fetyszyzowanie w tym kontekście konstrukcji wręgów), które wykazują, że na pewnym etapie rozważań, brak wiedzy technicznej staje się barierą trudną do pokonania. Jednak dla schyłku epoki żagla i dla epoki parowej jest znacznie gorzej, ponieważ trzeba coś wiedzieć o maszynach napędowych i pędnikach, trudno sobie też wyobrazić rozsądne pisanie bez znajomości praw hydrodynamiki (którą niektórzy humaniści mylą nagminnie z hydrostatyką). Idąc dalej w kierunku nowoczesności, trafiamy na coraz większe bariery dla braku ukierunkowanego wykształcenia. Osobiście interesują mnie, jak chyba każdego inżyniera, niemal wszystkie objawy techniki, wcale nie tylko okrętowej. Tym niemniej pisanie np. o samolotach byłoby z mojej strony całkowitym nadużyciem (aczkolwiek bardzo mnie interesują, zwłaszcza te z II wojny i najnowocześniejsze), bo chociaż znam podstawy aerodynamiki, teorii silników, materiałoznawstwa itd., to mam świadomość znikomości tej wiedzy wobec współczesnych potrzeb. W pismach i popularnej literaturze przyjęło się, że nawet o zagadnieniach techniki antyrakietowej, swobodnie i z dużą swadą wypowiadają się autorzy, którzy jeszcze wczoraj robili reportaże o pogodzie. Najgorsi są zresztą tacy, którzy do tego wyznają ogólną teorię spiskową dziejów, ponieważ do nich nie trafia żaden argument – każdy fakt przeczący ich chorym urojeniom jest po prostu „podstępnie sfałszowany” i wszelka racjonalna polemika traci jakikolwiek sens.
Jednak widzę te kwestie równocześnie w kilku płaszczyznach:
po pierwsze, nic przecież nie stoi na przeszkodzie, aby prace popularnonaukowe były tworzone przez kilku autorów, o różnych specjalnościach, bądź też były przynajmniej poddawane fachowej konsultacji przed drukiem;
po drugie, uważam za konieczne rozróżnienie między publicznym pisaniem, czyli sprzedawaniem swojej profesjonalnej wiedzy, a dyskutowaniem, np. na FOW – tu z założenia każdy powinien mieć swobodę wypowiedzi (w granicach ustalanych przez kulturę osobistą i zdolność do krytycznej samooceny, a przy ich braku - przez administratora);
po trzecie, chociaż w pełni podzielam Pańskie zdanie o współczesnej polskiej publicystyce, rządzącej się zasadą, że „śpiewać każdy może”, to nie wiązałbym tego zbytnio z narodowością. Ilość głupot wypisywanych na Zachodzie, Południu czy Wschodzie (języków północnych nie znam) jest monstrualna i wcale nie „gorsza” od naszej. Moim zdaniem wiele z tych krajów ma tylko (i aż!) tę przewagę, że od dawna funkcjonują w nich renomowane wydawnictwa, które w żadnym wypadku nie silą się na ilość kosztem jakości i nie dopuszczają ryzyka własnej kompromitacji, bez względu na „prawa rynku”. U nas są one jeszcze zbyt młode i za słabe finansowo, często muszą więc „łapać” co się da. Jednak tak jak w telewizji zawsze istnieli, istnieją i będą istnieć entuzjaści Potyczek Springera (czy jak się to g... nazywa) albo Big Brothera, podobnie jest z czytelnikami. Zarabianie na ich głupocie nigdy więc nie ustanie, a maksimum zysków wiąże się też z minimalizowaniem kosztów – dyletant jest na ogół tańszy od fachowca.
Pewną przyczynę widzę też w przeroście formy nad treścią – dzisiejsze pokolenia rozmiłowane w rozmaitych formach wspomagania komputerowego dostrzegają jakość głównie w ikonach, zamiast w słowach. Artykuł ocenia się pod kątem tego, czy obrazki są w nim wygenerowane komputerowo i to najlepiej trójwymiarowo, a nie czy napisany jest z sensem. Ludzie kupują pisma, jeśli są kolorowe, po czarno-białe nie sięgają, bez względu na ich treść. To motywuje redakcje, a one z kolei naciskają na autorów.
Przepraszam, że się znów rozpisałem, ale to problematyka, obok której nie potrafię przejść obojętnie.
Wzajemnie pozdrawiam i kłaniam z szacunkiem,
Krzysztof Gerlach
: 2008-04-17, 16:33
autor: Tzaw1
No tak. A wprowadzenie obowiązkowej matematyki na maturze wciąż napotyka opór i niezrozumienie.