Nic nie wiem o tym, aby wykorzystywano takie firmy, chociaż zaznaczam, że nie specjalizuję się zbytnio w organizacji portów epoki żaglowej – bardziej interesują mnie stocznie.
Po pierwsze, problem holowania wcale nie był taki wielki. Żaglowce poruszały się z wykorzystaniem żagli do samego końca rejsu. Na terenach bezpływowych nie sytuowano portów w ujściach rzek o bardzo silnym prądzie. Na obszarach z intensywnymi pływami wchodzono korzystając z przypływu, a jeśli wejście było długie, robiono je etapami, w przerwach rzucając kotwicę. Można też było wywozić kotwicę w górę kanału i się na niej podciągać, chociaż manewru tego nie nadużywano. Po trzecie, okręty wojenne nie stawały przy nabrzeżach, ponieważ uciekliby z nich marynarze. W pełni załadowane, duże statki handlowe nie stawały przy nabrzeżach, gdyż kanały portowe były na to za płytkie. Większość dużych żaglowców wpływała na redę – bez żadnego holowania, na żaglach – gdzie rzucała kotwice. Dalsze prace, rozładunkowe i załadunkowe, dokonywały lichtugi portowe lub stoczniowe oraz łodzie okrętowe. Również wychodzenie z portu (z redy) zależało od pływów i wiatru. Czasem oczekiwano tygodniami na korzystną sytuację. W bardzo wąskich kanałach (jak holenderskie) można było wykorzystywać przeciąganie linami z lądu (typu kojarzącego się z rosyjskimi burłakami). Po czwarte, załoga liniowca lub fregaty liczyła kilkuset ludzi, opłacanych (bardzo nędznie) i żywionych (wbrew legendom całkiem przyzwoicie) bez względu na to, czy harowali, czy leżeli do góry brzuchem. Oficerowie musieli znajdować dla nich stałe zatrudnienie, a więc ewentualne i rzadkie użycie ich do holowania w porcie było niezwykle proste i efektywne. Zgromadzenie takiej samej liczby wysoko wykwalifikowanych i wysoko opłacanych portowców, stoczniowców czy pracowników wyspecjalizowanej firmy, jeśli w ogóle możliwe, oznaczałoby rażące i karalne marnotrawstwo.
Manewr podciągania się na kotwicy (oczywiście wywożenie kotwicy odbywało się też w innych celach, ale rzadko) nie należał do typowych. Posługiwano się nim w sytuacjach awaryjnych, nagłej konieczności, braku lepszej możliwości. To zakładało silny związek z aktualną sytuacją na okręcie i wykorzystaniem własnej załogi oraz własnych łodzi. Jeśli np. chodziło o zejście z mielizny, zanim fale rozbiją żaglowiec, czy ucieczkę przed przeciwnikiem podczas flauty, trudno było czekać na przybycie ekipy prywatnej firmy i rozpoczynać negocjacje płacowe.
Longboty, a potem szalupy (launches) i kutry (o których będzie najbliższy „odcinek”) bardzo dobrze się nadawały do holowania przy użyciu wioseł. Większe wyspecjalizowanie w tym zakresie musiałoby oznaczać chyba galery, a te w okresie rozkwitu żaglowców znajdowały się już w zaniku, ponieważ ciągle brakowało – nie wiedzieć czemu

- chętnych na „stanowisko” galernika.
Nie ulega wątpliwości, że longbot miał większą dzielność morską niż „launch”, lecz dla manewru wywożenia kotwicy było to niemal zawsze bez znaczenia. Jeśli miano do czynienia z silnym falowaniem, to w prawie stu procentach wiał też porządny wiatr i okręt wykorzystywał po prostu żagle. Podciągano się na kotwicy przy flaucie albo na rzece, a wtedy dzielność morska do niczego nie była potrzebna. W efekcie bardziej wyspecjalizowana szalupa-launch zapewniała w istocie dużo większe bezpieczeństwo. Manewr ten bowiem BYŁ niebezpieczny dla załogi łodzi, ale głównie z powodu oddziaływania ciężkiej liny kotwicznej (czy, potem, łańcucha), szczególnie na większych odległościach od jednostki macierzystej i podczas zwalniania kotwicy. Fale nie miały na to prawie nigdy żadnego wpływu, ponieważ przy nich niezwykle rzadko istniała potrzeba dokonywania takich czynności. Bardzo szeroka rufa launches, o dużej pływalności, była tu specjalnie korzystna, ale rzeczywiście nie istniała gwarancja, że manewr zawsze się uda, a obsada łodzi przeżyje. Tym niemniej łatwiej było znaleźć specjalistów z tego zakresu wśród kilkusetosobowej załogi okrętu, nieustannie szkolonej, niż na lądzie.
W ogóle jesteśmy zbytnio skłonni patrzeć na możliwości żaglowców i ich załóg pod kątem współczesności (nie mam tu na myśli całkiem „współczesnej współczesności” z jej sterami strumieniowymi, tylko ciut wcześniejszej). Nie doceniamy ani sprawności manewrowej tych okrętów, ani kunsztu żeglarskiego ich załóg, ani fantastycznej znajomości lokalnych prądów, wiatrów i pływów przez pilotów. Tymczasem w rzeczywistości 90 procent rejsów (albo więcej) zaczynało się i kończyło na żaglach bez żadnego wspomagania. Nie przez przypadek przez całe wieki wykorzystywano tylko krótkie, zwrotne trójmasztowce. Pięciomasztowe szkunery amerykańskie, szybkie, ale o zwrotności stodoły, długie i wąskie klipry oraz podobne jednostki pojawiły się dopiero w dobrze zaawansowanym XIX wieku, kiedy już była pewność, że po szybkim przepłynięciu oceanu, na końcu będzie czekać holownik parowy, lub nawet kilka dających się podczepić ze wszystkich stron. Jednak wcale to nie oznacza, że przed pojawieniem się maszyn parowych taką samą rolę i tak samo często musiały pełnić wiosłowe łodzie okrętowe. Nawet na holenderskich płyciznach, kiedy holowanie rzeczywiście było konieczne, odbywało się z reguły za pomocą łodzi ŻAGLOWYCH.
A propos Gdańska. Podczas oblężenia miasta przez wojska napoleońskie w 1807, Anglicy próbowali zaopatrzyć załogę w amunicję przez wysłanie slupa (trójmasztowej korwety, aczkolwiek mocno specyficznej budowy) Dauntless. Okręt odpłynął z Wisłoujścia na pełnych żaglach, posuwał się sprawnie aż do północnego cypla wyspy Ostrów i zrealizowałby swoje zadanie bez pomocy żadnego holowania, gdyby nie dostał się pod ciężki ogień żołnierzy francuskich i polskich oraz gdyby nie nastąpiła nagła zmiana wiatru. W warunkach pokojowych nie miałaby ona znaczenia, gdyż można by było spokojnie poczekać na kolejną. Zatem w owych czasach pływanie prawie „w środku” Gdańska tylko na żaglach nie przedstawiało najmniejszych problemów dla żeglarzy, którym przepisy nie nakazywały jeszcze w takim miejscu włączać silnika.
Dawne łodzie okrętowe wykorzystywano głównie do transportu zapasów, wody, ludzi, patrolowania, sondowania, utrzymywania łączności, atakowania nieprzyjaciół na redach i w portach – inne funkcje wykonywały sporadycznie.
Pozdrawiam, Krzysztof Gerlach