Nic też nie zmieni faktu, że Armia Polska była źle zorganizowana na szczeblach powyżej Dywizji.
Spdzając ostatnich kilka dni u teściów na - mniej lub bardziej głębokiej - wsi, zdołałem odpocząć od komputera, internetu i krwawych dyskusji toczonych już niemal na pięści i noże. Miałem za to okazję przestudiować dogłębniej i bardziej szczegółowo cytowaną już pracę Konrada Ciechanowskiego
Armia Pomorze 1939 (Wydawnictwo MON, Warszawa 1982). Na wstępie pozwolę sobie na dwa cytaty:
s. 249:
W wydanym specjalnie rozkazie dowódca armii zwracał dowódcom jednostek uwagę, że nie wykorzystują łączności radiowej. W okresie czterodniowych walk stała łączność przewodowa wskutek bombardowań została całkowicie zdezorganizowana. Dowódca armii przypomniał w rozkazie, że odpowiedzialnymi za stan łączności są szefowie sztabów jednostek, którym polecił usunąć wszelkie niedomagania w tym zakresie i częściej korzystać z radia. Ostrzegał, że w razie dalszych zaniedbań w tej dziedzinie będzie karał winnych. Wydaje się, że przyczyną niekorzystania z łączności radiowej był nie tyle zły stan czy brak tego sprzętu, co słaba umiejętność posługiwania się nim przez pododdziały łączności.
s. 235:
Nieprzyjaciel wdarł się głęboko w teren działania armii "Pomorze", ale wąskim klinem. Zarysowała się możliwość pobicia Niemców i szybkiego wycofania się 9 i 27 DP na przedmoście bydgoskie.
Zamiar taki rodził się w koncepcjach dowódcy armii, ale niekonsekwentnie. To odstępowano od niego, to wracano, aż w końcu przystąpiono do jego realizacji. Nie mógł on już wtedy osiągnąć celu, gdyż był spóźniony, przeciwnik bowiem wprowadził w wyłom większe siły, a realizacja natarcia odbiegała od pierwotnej koncepcji. Natarcie nie było należycie przygotowane, nie wykorzystano artylerii, a przede wszystkim nie było skoordynowane nie tylko między obiema dywizjami, ale i wewnątrz dywizji pomiędzy pułkami. Przystępowały one do natarcia w różnym czasie. Tu właśnie uwidocznia się kolejna przyczyna pełnej przegranej: brak pośredniego ogniwa dowodzenia między armią a dywizjami na północno-zachodnim odcinku pasa obrony armii "Pomorze". Co prawda gen. Bortnowski wyznaczył dwukrotnie gen. Drapellę do skoordynowania działań obu dywizji, lecz pierwszy raz sam dowódca armii odwołał wydany rozkaz, a w drugim przypadku gen. Drapella zignorował rozkaz dowódcy armii, czyniący go odpowiedzialnym za skoordynowanie działań trzech wielkich jednostek.
Wobec zerwania łączności dowodzenie przez gen. Bortnowskiego z Torunia jednostkami w rejonie Tucholi było tylko iluzją.
GO jako jednostki powołane tylko do wykonania jednego zadania, czyli skoordynowania działań podległych sobie WJ (których nadrzędny wódz już nie ogarnia), i nie posiadające przydziałowych elementów zarządzania logistyką ani oddziałów zaopatrzeniowych, sprawnie funkcjonują tylko w jednym wypadku: gdy podległe sztabowi WJ mają dośc zapasów na wykonanie postawionego zadania. Wtedy sztab GO może na logistykę lać z góry. Ale w wrześniu 1939 Niemcy nie chcieli po trzech dniach zatrzymać natarcia i - szuje - łamiąc reguły dżentelmeńskiej gry nacierali bezczelnie nadal.
Zagadnienie tworzenia sztabu GO w 1939 opisałem wcześniej na podstawie tej samej książki. W zasadzie wyrywano dowódcę DP lub BK i kazano mu objąć dowodzenie nad od 1 (to dało się znieść - z reguły była to jednostka "rodzima") do 3-4 dużych jednostek plus mnóstwo didaskaliów (od kompanii wzmocnienia Straży Granicznej po batalion ON "Oborniki" * włącznie). Z reguły musiał wziąść z sobą sporą część oficerów z swojej dywizji, ogołacając ją z wszystkiego, co się dało. Co z tego, że DP miała na przykład dowódcę piechoty dywizyjnej? Lub nawet dwóch? Sztab wyższego stopnia z czysto logicznego punktu widzenia musi mieć WIĘCEJ ludzi. Skąd? W rezultacie dywizjami dowodzili pułkownicy, którzy dopiero co dowodzili pułkiem albo samym tylko swoim biurkiem w sztabie. I już bez sztabu.
Zaś świeżo upieczony, szczęśliwy dowódca GO w ciągu jednej doby pozbywał się swojego wydartego z dotychczasowych zajęć sztabu. Jak? Nawiązując łączność.
Odnoszę nieodparte wrażenie, że w WP'39 istniał szereg modnych tendencji. Tendencja pierwsza to tworzenie wielu rozmaitych GO, z zasady "mojego imienia". Grup tworzonych do bólu i z zamiłowaniem godnym lepszej sprawy. Grup tworzonych na skutek coraz bardziej tragicznej sytuacji, a w rezultacie - poprzez organizacyjne rozbijanie zgranych już jako tako sztabów - tragizm sytuacji do granic komedii pogłębiających.
Tendencja druga to rozmiłowanie w historii czasów napoleońskich, a zwłaszcza w tamtejszej filozofii dowodzenia i systemie łączności. Nie ma to jak osobiście pojechać do oddziałów i wydać im rozkazy, elegancko, z konia. Radio to bowiem nowoczesna fanaberia, do której nijak się przyzwyczaić i która romantyzm wojaczki nam psuje. Czasem można podjechać samochodem, jak komuś koń okulał, ale tu już też niemal niesportowo.
Za Napoleona, to przynajmniej, k...a, mieli drużyny kurierów. Stacje, k...a, gołębi pocztowych. Przecież w relacjach trudno się doszukać radiowego raportu oddziału szczebla niższego niż armia. Brak przykładu natarcia zobrze zgranego artylerią na szczeblu pułku. Brak przykładu pułku idącego do natarcia w całości. No, może pierwszy dzień przeciwuderzenia nad Bzurą - początek był ładny i malowniczy, jak na manewrach. Ale niemiecka 30 DP nie dostała na czas planu manewrów i nie wiedziała, że po ataku trzech polskich dywizji na bronionym przez siebie odcinku niemal trzydziestu kilometrów ma się wycofać. I stała w miejscu. Kompletnie nieużyteczny naród te Niemce i na wojnie się nie znają.
Za to pełno opisów kto, gdzie i kiedy został wysłany z rozkazem, kto i gdzie pojechał co koordynować, albo z kim nawiązać łączność, wydać instrukcje, zarządzenie lub ogłoszenie o kolejnej "GO mojego imienia". Po dniu dowodzenia dowódca GO nie miał sztabu, bo go rozesłał z rozkazami.
Całość Wojska Polskiego przypomina wielką grupę reknostrukcyjną, której członkowie zaangażowali się całym sercem i duszą w odtwarzanie bitew epoki napoleońskiej. Niemcy mieli inne grupy rekonstrukcyjne i nie grali według zasad. W sposób kompletnie niesportowy wprowadzili u siebie korpusy, a do tego - to już było po prostu nieuczciwe - korpusom dali po batalionie, a armiom po pułku łączności. Po prostu kompletne zdziczenie obyczajów.
Myślisz, że było zagrożenie, które im umknęło; problem, którego nie poruszyli; aspekt, którego nie rozpatrywali; pomysł, na który nie wpadli; rozwiązanie, którego nie znaleźli?!?
Tak. Myślę, że zapomnieli uprzedzić Niemców o dowcipie, jakim było Wojsko Polskie w 1939. Niemcy się nie poznali i potraktowali Wojsko Polskie serio - zaczęli z nim walczyć.
Na zakończenie wywodu pozwolę sobie na cytat:
Bitwę, nawiasem mówiąc, wygrali Lyrijczycy, albowiem udało im się to, co zamierzyli, to znaczy ucieczka na prawy brzeg. Nilfgaardczycy uciekli w niewiadomym kierunku i tym samym bitwę przegrali. Zdaję sobie sprawę, że wszystko to brzmi wielce konfundująco i nie omieszkam przed publikacją skonsultować tekstu z jakimś teoretykiem wojskowości. Na razie opieram się na autorytecie Cahira aep Ceallach, jedynego żołnierza w naszej drużynie - a Cahir potwierdził, że wygrywanie bitew poprzez szybką ucieczkę z pola walki jest dopuszczalne z punktu widzenia większości doktryn militarnych.
(Cytat pochodzi z tego samego dzieła, co cytowane w podpisie)
Pozdrawiam
Krzysztof Miller
______________________
* - nazwa autentyczna, K. Ciechanowski,
op. cit., str 310