Ale ja się pytam - także samego siebie - czy poprawiło to jakość demokracji. Churchill mówił z przekąsem, że nic go tak nie zniechęca do demokracji jak 5 minutowa rozmowa z przeciętnym wyborcą.
Demokracja w pierwszej kolejności daje ludziom to co chcą. Nawet, jeżeli chcą dla siebie źle. Absolutnie nie stanowi gwarancji jakichś dobrych wyborów. Ale to wystarczy, bo i tak przynosi to istotne korzyści:
1) Pozwala unikać poważniejszych konfliktów wewnętrznych, przede wszystkim zaś wszelkiej maści konfliktów siłowych. Historia pokazuje nam, że jeżeli nawet takie konflikty przynoszą w perspektywie pozytywne zmiany (co jednak nie ma miejsca zawsze) to koszty są ogromne.
2) Pozwala też społeczeństwu uczyć się. Co sprawia, że pomimo popełnianych błędów rozwój jest w zasadzie nieunikniony.
Powszechne prawo wyborcze niekoniecznie poprawi jakość podejmowanych wyborów (przynajmniej w krótkim okresie czasu) ale stępi konflikty wewnętrzne. W końcu np. reformy społeczne wprowadzane przez Bismarcka (a potem wprowadzane także w innych państwach) nie były efektem jakiegoś miłosierdzia tylko racjonalną próbą wyparcia komunistycznych wpływów. Ruch robotniczy, dzięki temu, przeszedł w dużej mierze na pozycje demokratyczne znajdując sobie w tym systemie miejsce z korzyścią i dla państwa i dla robotników i dla wszystkich. To głównie ruchowi robotniczemu/związkowemu zawdzięczamy powszechne prawo wyborcze. No i pamiętajmy, że demokracje mniej chętnie wplątują się we wszelkiej maści wojny. Szczególnie po doświadczeniach I wojny i upowszechnieniu prawa wyborczego. Dla rozwoju to też jest ważne.
Tadek, w polityce siedzę, jak wspominałem, długo (szczebel nie ma tu znaczenia). I coraz mniej toleruję ludzi. Mam ich coraz bardziej dość. Tylko jakie to ma znaczenie?

Ludzi to nie zmieni.
Niemniej w demokracji istnieje przynajmniej próg niekompetencji i spora szansa na zmianę jeśli ten próg władza przekroczy bez rozp... w drobny mak kraju i bez przelewu krwi przy zmianie rządzących.
Dokładnie. Demokracja raczej nie zapewni błyskotliwego rozwoju (z powodu konieczności zawierania kompromisów). Ale gwarantuje, że nie będą rządzić szaleńcy (chyba, że ludzie dobrowolnie z demokracji zrezygnują - tak też może być). Teoretycznie, światły autokrata może rządzić lepiej niż władza demokratyczna. Tyle tylko, że pojawiają się tu pytania: 1) Czy taki ktoś, pod wpływem władzy którą ma, się nie zmieni na gorsze? 2) Czy, nawet jeżeli się nie zmieni, jego następca będzie równie dobry? Rachunek prawdopodobieństwa mówi nam, że po doskonałym autokracie przyjście kolejnego podobnego jest już znacznie mniej prawdopodobne. A 100 % pewne jest to, że jeżeli nawet będą dobrze rządzić jacyś światli autokraci, to w końcu przyjdzie idiota, który to wszystko zmarnuje i zniszczy. To jest nieuniknione. Przy czym rządy takich idiotów są bardziej prawdopodobne niż tych "światłych" autokratów.
A w demokracji wszystko będzie "średnio", bez szaleństw, ale do przodu. Czyli - "ciepła woda w kranie" w czystej postaci
Napoleonie, dobrze nie mam siły przebijać się przez mur Twoich wierzeń...
Dlaczego uważasz, że to są "wierzenia"? To jest racjonalne podejście wynikające z doświadczeń historycznych ale i wiedzy z zakresu teorii polityki i ekonomii. Tu nie ma miejsca na "wiarę".
Wszystko jestem w stanie dokładnie wyjaśnić i uzasadnić. Także na przykładach.
Jeśli uważasz że zmniejszający się udział w światowej produkcji jest naszym sukcesem to zostawiam Cię z tą konkluzją.
A czy to musi być porażka? Cały czas się nie rozumiemy. Sądzę, że punktem wyjścia do tego, byś mnie zrozumiał, jest uświadomienie sobie, że XIX wiek (i początek XX), czyli okres gdy Europa zdobyła dominację nad światem, to swego rodzaju sytuacja anormalna. A jak widzę, wszystkie twoje oceny ten okres traktują jako punkt odniesienia. A to błąd, bo sytuacja anormalna nie może być obiektywnym punktem odniesienia. My wracamy po prostu na swoje miejsce. Przy czym, będzie to miejsce wyraźnie lepsze niż te, które mieliśmy zanim nastąpił ów szybki rozwój Europy. Europa odniosła sukces i go utrzymuje.
Oczywiście tu powinniśmy wrócić do tego o co Cię pytałem: co rozumiemy pod pojęciem owej pozycji, sukcesu itd. Podałem co ja rozumiem - Ty też myślisz tak samo? Ale cokolwiek byśmy tu nie napisali, faktem jest iż Europa jest w czołówce światowej. A jeśli nawet tego nie za bardzo widać, to tylko z powodu rozdrobnienia.
Weźmy takie siły zbrojne, gdzie - chyba obaj się zgodzimy - pozycja państw europejskich nie jest jakaś wybitna. Gdyby jednak połączyć siły poszczególnych państw UE według dzisiejszej liczebności, to wyszłoby, że Unia posiadałaby siły zbrojne liczące plus-minus milion żołnierzy! Czyli więcej niż ma Rosja i niewiele mniej niż posiadają Indie! A byłaby to dość dobrze uzbrojona armia, lepiej niż Indie, Chiny czy Rosja. Sądzę też, że w przypadku zjednoczenia, nie dość, że niejako automatycznie stalibyśmy się supermocarstwem, to jeszcze na siłach zbrojnych można by zaoszczędzić, gdyż milionowej armii zjednoczona Europa by nie potrzebowała - wystarczyłoby jakieś 700-750 tys. Tak samo byłoby ze wszystkim, np. z inwestycjami.
Jedno pytanie, kilka, a może kilkanaście lat temu, dokładnie nie pamiętam, bodajże w Lizbonie jakąś strategię ekonomiczna ogłoszono. Bodajże mieliśmy przeganiać USA. Pamiętasz coś na ten temat?
Patrząc na efekt zjednoczenia w wydaniu militarnym, to nie jest to rzecz nieosiągalna. Aczkolwiek tu decydować będą priorytety - czy bardziej zależy nam na szybkości rozwoju i przeganianiu
kogokolwiek czy na wygodnym życiu. Bo jeżeli na tym drugim, to wystarczy trzymać pewien poziom. Nie trzeba nikogo przeganiać. W końcu po co żyjemy? By pokazać że jesteśmy lepsi od innych czy po to by dobrze i wygodnie sobie żyć?
Nie wiem które nasze partie chcesz nazwać liberalnymi. Chyba nie Konfederację?
Nie. Ale PO/KO jest partią liberalną. O Hołowni trudno mi coś powiedzieć bo to trochę nie wiadomo, ale pod względem gospodarczym też może okazać się liberałem. Światopoglądowo liberalna jest lewica.
Przez Was zamiast pracowac dla dobra firmy i nadganiac europejskie zapoznienia obcyndalam sie i szukam po necie glupot.
Ale się samodoskonalisz! A to i dla Ciebie i dla twego pracodawcy rzecz najcenniejsza. Premię za to powinien ci jeszcze dać!
Spadła akceptacja dla poświęcania własnego życia podczas wojny (i ryzyka w ogóle), a nie wobec wojny jako takiej.
Prawda. Ale to prawie na to samo wychodzi. Niekiedy możemy akceptować jakąś awanturę z daleka od naszych granic (choć i to niekoniecznie), ale to wszystko. To i tak bardzo dużo.
W pełni akceptowalne są za to wojny w których giną "inni" i garstka "naszych - zawodowców".
Patrz wyżej. Jeśli nawet są akceptowane, to nie w pełni. Nie przez wszystkich.
A jeśli po prostu można bezkarnie nawalać z powietrza bombami i rakietami do "innych" to już nawet nie jest wojna.
Dużo w tym racji. Ale z punktu widzenia dyskusji jakie to ma znaczenie? W demokracji politycy/polityka są/jest tacy/taka jak wyborcy. A więc nie odwołuj się za bardzo do moralności (co nie znaczy, że uważam moralność w polityce za nieistotną - wbrew licznym opiniom, w dłuższym okresie czasu ona się opłaca). Ale nawet taka niechęć do wojny wynikająca z dbałości o własną skórę, to już jest coś.