Muszę przyznać że jak zawsze fantazji nie sposób ci odmówić. Niemniej nie wszystkie z tych rzeczy działają.
peceed pisze: ↑2021-12-09, 02:09
Naprowadzanie takich pocisków byłoby absolutnie zabójcze.
I właściwie nie mówię o indywidualnym samonaprowadzaniu na cel tylko o prostych komendach które korygowałyby lot całej salwy. W przypadku amunicji gwintowanej można by łatwo uzyskać kontrolę odległości a to już powinno dawać całkiem sporo. Naprowadzanie indywidualnych pocisków na cel umożliwia stosowanie rakiet i rezygnację z ciężkich dział.
Te dwie rzeczy nie bardzo się sprawdzają.
1. Kierowanie "stadne" przetestowano na bombie kierowanej Azon około 1943 chyba (kierowanie zdalne ręczne radiowe). Pierwotne założenie było takie że bombowiec zrzuci salwę takich bomb i operator będzie naprowadzał na cel całą taką "sforę". Okazało się, że każda z bomb spadając dryfuje sobie w nieco inny sposób (stąd bierze się zjawisko rozrzutu) i w efekcie jak operator naprowadzał na cel jedną to te same komendy sprawiały że inne schodziły z kursu. Ostatecznie poprzestano na kierowaniu pojedynczą bombą.
2. Kierowanie zdalne pociskiem artyleryjskim to jest prawdziwy "hardkor". Po pierwsze wszelkie mechanizmy wykonawcze i elektronikę trzeba zaprojektować tak, by wytrzymały gigantyczne przyspieszenia przy wystrzale (dziesiątki tys. G). Po drugie pocisk o stabilizacji obrotowej jest właśnie mega-stabilny i zmiana jego kursu wymaga sporego wysiłku. Praktyczne rozwiązania niemal zawsze zakładały rezygnację ze stabilizacji obrotowej na rzecz aerodynamicznej, skonstruowanie specjalnego bezwirowego pocisku stabilizowanego jakimiś rozkładanymi lotkami czy czymś. I po trzecie w grę wchodzi raczej kierowanie programowe lub samonaprowadzanie, zdalne przesyłanie komend spotyka się rzadko , bo są problemy ze śledzeniem pocisku z dużej odległości.
Te i inne problemy rozwiązywano przez dziesięciolecia. Pierwsze jako tako sensowne pomysły z tej kategorii to chyba późne lata 50., pierwsze naprawdę działające to chyba lata 70. Chyba ośrodek w China Lake (sądząc po Pave w nazwie

) robił dla USNavy taki projekt Pave Dart o ile się nie mylę. Były to pociski do dział okrętowych kal. 76, 127, 203 i 406 mm z półaktywnym samonaprowadzaniem laserowym. "W metalu" zrealizowano tylko pocisk 127mm - wyszedł nawet dosyć fajny ale ostatecznie marynarze zmienili zdanie i darowali sobie cały projekt. Pociski były bezwirowe, znacznie dłuższe i miały pomocniczy napęd rakietowy dla zwiększenia donośności. W 1982 USArmy wprowadziła 155 mm pocisk Copperhead z półaktywnym samonaprowadzaniem laserowym - bezwirowy i bez napędu. Potem powstało więcej takich konstrukcji, ale w większości o tych samych cechach. Współczesny amerykański pocisk kierowany (programowo z korektą satelitarną czyli INS/GPS) 155 mm Excalibur jest bezwirowy i bez napędu. Jest też jednak takie coś M1156 Precision Guidance Kit - moduł kierowania (INS/GPS) wkręcany w gniazdo zapalnika czołowego standardowego pocisku 155 mm )oczywiście moduł ma w środku własny zapalnik) - w tym przypadku pocisk zachowuje stabilizację obrotową, natomiast sam moduł osadzony jest na łożysku, tak że rotacja pocisku nie przenosi się na niego (ściślej przenosi w niewielkim stopniu).
peceed pisze: ↑2021-12-09, 02:09
Z innych ciekawych obserwacji jakie mam odnośnie pocisków okrętowych - zastanawia mnie brak wykorzystania przyspieszaczy rakietowych. Lot pocisków był "wysoce deterministyczny", punkt uderzenia był znany z dokładnością do kilkudziesięciu milisekund.
Wystarczyłoby zamontować mechanizm zegarowy znany z artylerii przeciwlotniczej który odpalałby przyspieszacz rakietowy na kilka sekund przed uderzeniem (czyli bez wpływu na celność salwy).
10% masy pocisku w postaci kordytu powinno dodać 200 m/s przed uderzeniem. Przy zwiększeniu prędkości terminalnej z 450 do 650 m/s energia rośnie dwukrotnie a przebijalność o 70% (na podstawie wzorów de Marra). Warto to sobie przećwiczyć na podstawie amerykańskich pocisków 406 mm. Zamiast pocisków superciężkich można by zamontować przyspieszacz o podobnej masie i dostać przebijalność większą o 70% - żaden okręt nie miałby szans na jakąkolwiek immunity zone. Kwestią techniczną jest montaż tych przyspieszaczy, najprawdopodobniej musiałby on odbywać się już w lufie i wykorzystywać 1 dodatkową rundę pracy rammera zamiast pocisków miotających.
Spróbuję w wolnej chwili policzyć coś takiego. Tylko to nie może być zrobione tak jak opisałeś. Silnik musi być w środku pocisku, nie jako oddzielny moduł dołączany przy ładowaniu. Pocisk o stabilizacji obrotowej musi mieć określoną długość i masę współgrające z rotacją nadawaną przez gwint. Nie można bezkarnie dołączyć mu ogona bo to się odbije na wszystkich parametrach. Zmieni się wystrzeliwana masa, a więc i prędkość początkowa. A jak zwiększysz ładunek miotający to wzrośnie ciśnienie max. i zużycie lufy. O ile w ogóle będzie jeszcze miejsce na większy ładunek. Ponadto nie tak łatwo jest skonstruować silnik rakietowy który przetrwa wystrzał z działa (temperatura, ciśnienie, przyspieszenia). Musi być bardzo solidnie "opancerzony" więc najlepiej umieścić go wewnątrz pocisku który sam z siebie już ma mocną konstrukcję. I 10% masy pocisku... zapomnij

tyle ma cały ładunek wybuchowy w pocisku burzącym dużego kalibru (tego rzędu wartości). A w pociskach ppanc. to są pojedyncze procenty. Może 1-kilka % udałoby się wygospodarować.
Przykładowo pocisk rakietowy M548 HERA z lat 60. do 105 mm haubicy ważył 16,8 kg i zawierał 2,36 kg m.w. Ładunek paliwa w silniku miał masę 0,45 kg. Dzięki niemu donośność w porównaniu ze standardowym pociskiem M1 wzrosła z 11,5 do 15,1 km. I to jest pocisk do haubicy, broni o niewielkim ciśnieniu i prędkości początkowej rzędu 500 m/s. Armaty okrętowe o których tu mowa były daleko mocniejsze.
peceed pisze: ↑2021-12-09, 02:09Na samym końcu wisienka na torcie - umieszczenie w stożku aerodynamicznym ładunku wybuchowego i potem zapalającego, tworzącego po każdym trafieniu w "nothing" deszcz ciężkich odłamków za którym podąża mieszanina paliwowo-powietrzna.
W czepcu balistycznym ciężkich pocisków zazwyczaj już coś było - niewielki ładunek wyb. z zapalnikiem uderzeniowym oraz ładunek sproszkowanego barwnika. Przy upadku pocisku do wody powodowało to, że wyrzucony słup wody był zabarwiony na określony kolor. Ułatwiało to korygowanie ognia, gdy kilka okrętów strzelało do jednego celu (każdy miał przydzielony swój kolor).
Coś w tym kierunku ludzie wymyślali, ale niezupełnie tak jak ty. Rosjanin którego nazwiska nie pamiętam (na D chyba) z Zakładów Obuchowskich (?) wymyślał gdzieś przed 1 ws zapalnik do pocisków 305 mm który miałby tę cechę o której wspominasz, rozróżniał uderzenie w twardą i miękką przeszkodę (czyli owe nothing) z tym że jakby na odwrót - w pierwszym przypadku powodował detonację ze zwłoką w sposób typowy dla pocisków ppanc., w drugim natychmiastowy wybuch. Nie wiem jak to gość zrobił w ówczesnej technologii i zresztą nie działał mu ten zapalnik za bardzo, ale było coś takiego.
peceed pisze: ↑2021-12-09, 02:09
BTW - czy w okrętach stosowano jakieś systemy wypełniania zbiorników gazami obojętnymi czy też po opróżnieniu działo się z nimi to samo co z T-34? Bo o ile ciężki olej okrętowy miał mało frakcji lotnej, to jak Japończycy zaczęli lać czystą ropę powinien był być niezły hardkor

O ile wiem - nie. Amerykańskie lotniskowce miały w ten sposób zabezpieczony system paliwowy paliwa lotniczego, ale swój własny chyba nie. Japońskie lotniskowce chyba tak samo. Inne okręty nie.
peceed pisze: ↑2021-12-09, 02:09Notabene gdyby tuż po I W.Ś. opracowano technologię przyspieszaczy rakietowych do pocisków, to jest prawdopodobne że spełniłby się sen Lorda Fishera i przestano by budować pancerniki w takiej formie jaką znamy, a pożądanym archetypem okrętu artyleryjskiego byłyby "Alaski" całkowicie odporne na ogień dział 8", korzystające z dział 12" z przyspieszaczami i osiągające 36 w.
Myślę, że gdyby rozwój techniki napędów rakietowych osiągnął taki poziom tuż po I ws to miałoby to tak ogromny wpływ na wiele różnych dziedzin techniki wojskowej i cywilnej (chociażby rozwój przemysłu chemicznego) że cały świat w ogóle wyglądałby mocno inaczej.