: 2008-12-18, 09:07
Nie mam źródłowych wyjaśnień ani co do polskiego okrętu Koenig David, ani szwedzkiego Rikskronan. Spróbuję więc na podstawie znajomości innych, dokładnie udokumentowanych przypadków, nakreślić POTENCJALNIE MOŻLIWY obraz sytuacji.
Początek wieku XVII to okres ogromnego zróżnicowania artylerii okrętowej i wielkiej zawodności poszczególnych sztuk. Na jednostki pływające zabierano co tylko akurat było pod ręką, nie bardzo bacząc – i nie mając takiej możliwości - na jakąś koncepcję nadrzędną. Wymiana części lub – znacznie rzadziej – wszystkich dział co parę lat na danym okręcie, była absolutnie typowa. Działo się to zarówno z uwagi na zniszczenia (w wypadkach i w walce) samych armat, jak szybkie starzenie się żaglowców, które należało systematycznie odciążać, aby mogły dalej pływać. Z drugiej strony gruntowny remont mógł spowodować nagły powrót do artylerii cięższej. Równocześnie jednak działa pozostawały bardzo kosztowną częścią wyposażenia, więc te z nich, które się dobrze sprawowały, trzymano na okrętach (co nie znaczy, że koniecznie stale na tym samym) niekiedy blisko 100 lat (!), czy pasowały do reszty zalecanego w tym czasie uzbrojenia, czy nie. Żaglowce rzadko bywały tak trwałe, a jeszcze rzadziej tak długo w pełni sprawne, więc masę armat przenoszono z jednych jednostek na inne, wcale nie budowane z myślą akurat o nich.
W sumie daje to obraz niezłego chaosu i tłumaczy, dlaczego NIEPARZYSTA faktyczna liczba dział, tak bardzo drażniąca niektórych kolegów, występowała nadzwyczaj często. Nie odbijała ona przy tym ŻADNEJ koncepcji teoretycznej, gdzie też to owa pojedyncza, nie pasująca do innych armata powinna stać – jeśli już się tak zdarzyło, kapitan okrętu sam decydował, gdzie (w danej chwili!) będzie dla niej najlepsze miejsce. Takie przypadki zdarzały się jeszcze częściej niż wydaje się tym, którzy znają tylko liczbę i wagomiar wszystkich dział na danym żaglowcu. W rzeczywistości miało miejsce wielkie zróżnicowanie także w obrębie dział tego samego wagomiaru – jeśli ktoś myśli, że skoro było np. dwadzieścia 18-funtówek, to na pewno stały sobie grzecznie po 10 na burtę, byłby zaskoczony dowiedziawszy się, iż 19 z nich mogło być prawie identycznych, a jedna CAŁKOWICIE inna, a więc – w istocie rzeczy – też dawało to nieparzyste liczby!
Owa pojedyncza półkartauna (wg Koczorowskiego) z okrętu Koenig David nie jest więc żadnym wyjątkiem, tylko typowym przypadkiem dla epoki, kiedy na żaglowce ładowano takie armaty, które akurat były pod ręką, a nie specjalnie dla nich zaprojektowane i odlane. W przypadku małych działek ich miejsce mogło się teoretycznie zmieniać – zgodnie z wolą kapitana – kilka razy dzienne, ale dla tak ciężkich dział jak owa półkartauna (najcięższa na okręcie) CZĘSTĄ praktyką (co nie znaczy, że jedyną, albo ustaloną jakimkolwiek regulaminem) było umieszczanie w furcie wykonanej w pawęży rufowej, na najniższym pokładzie. To, że w pozostałych furtach rufowych (czyli przynajmniej w jeszcze jednej), znajdować się musiały odmienne armaty, nigdy nie powodowało bólu głowy u ówczesnych żeglarzy, ponieważ rozumowanie kategoriami współczesnego modelarza (kiedy asymetria wprowadza niemiłą dla oka dysharmonię) było im zupełnie obce, a odchylenia w rozkładzie mas dało się wyrównać innym uzbrojeniem, wyposażeniem i balastem. Natomiast ci, którym się marzy dorobienie do tych pojedynczych dział jakiejś teorii ustawienia i użycia rodem ze średniowiecznych galer, XIX-wiecznych kanonierek, brygantyn (do ścigania handlarzy niewolników) czy XX-wiecznych pancerników, niech o tym zapomną. Fakt, że nieparzysta liczba armat była w praktyce częsta, ale zarazem żaden REGULAMIN (jeden z bardzo wielu) jej nie przewidywał, jasno dowodzi, iż nie mamy do czynienia z jakąkolwiek celową koncepcją.
Drugi problem – rozmieszczanie na poszczególnych wysokościach dział o określonym wagomiarze. Jest oczywiste i logiczne, że z uwagi na stateczność okrętu, a także budowę kadłuba z silnym pochyleniem dośrodkowym burt, ciężkie armaty stawiano zazwyczaj na dolnych pokładach, a lekkie wyżej. Ale – co też już tu podkreślałem – wielu myli wagomiar działa z jego ciężarem. Na stateczność miała wpływ sumaryczna masa lufy, jego lawety i oprzyrządowania (bloki, liny, okucia), a nie kaliber. Gdyby odlać działo 32-funtowe i zapomnieć wywiercić w nim przewód lufy, to otrzymamy sztukę o wagomiarze zero, a i tak pozostanie jednym z najcięższych, a nie najlżejszych. Ponadto istotne znaczenie w ciasnych wnętrzach żaglowców z XVII w., na ogół jeszcze bardzo małych, miała długość lufy. Zatem aby analizować rozmieszczenie armat, trzeba znać nie tylko ich wagomiar, ale rzeczywistą masę i długość KAŻDEJ sztuki z osobna, a nie brać średnie dane statystyczne z tabelek. Dla przykładu: w sierpniu 1637 roku, na angielskim okręcie Victory znajdowało się 8 kolubryn (wszystkie 18-funtówki); dwie z nich ważyły po 1930 kg i miały długość 9 stóp, jedna 1630 kg (długość 10 stóp), dwie 1520 kg (10 stóp), dwie 1370 kg (długość 10 stóp), jedna 1410 kg (długość 9 stóp). Jest zupełnie jasne, że umieszczenie na danej wysokości dwóch dział o masie samej lufy każda (a przecież masa lawet i reszty zmieniała się proporcjonalnie!) 1930 kg było czymś innym, niż umieszczenia tam „takich samych” 18-funtówek po 1370 kg. Na okręcie Prince w 1622 kolubryny ważyły od 1645 kg do 2700 kg (!!!), przy długości (wcale na dodatek niekoniecznie proporcjonalnej do masy) od 8 stóp do 11 stóp 3 cali. Na słynnym Sovereign of the Seas kolubryny „zwykłe” ważyły między 1367 a 1442 kg, lecz była tam spora gromadka kolubryn wzmocnionych o masie od 2475 do 2633 kg, a zarazem trzy obcięte („obrzyny”) o masie 650 kg! Myślę, że to wystarczająco jasno pokazuje, że można było mieć działa 2,5-tonowe na dolnym pokładzie, a zarazem „takie same”, tyle że – drobiazg – CZTERY RAZY LŻEJSZE, na pokładzie położonym znacznie wyżej.
Nie wolno mylić wagomiaru (czy kalibru) z masą – po polsku jedno i drugie nazywa się określeniami pochodzącymi od ciężaru (artyleria ciężka, lekka), lecz wcale nie są to pojęcia tożsame.
Krzysztof Gerlach
Początek wieku XVII to okres ogromnego zróżnicowania artylerii okrętowej i wielkiej zawodności poszczególnych sztuk. Na jednostki pływające zabierano co tylko akurat było pod ręką, nie bardzo bacząc – i nie mając takiej możliwości - na jakąś koncepcję nadrzędną. Wymiana części lub – znacznie rzadziej – wszystkich dział co parę lat na danym okręcie, była absolutnie typowa. Działo się to zarówno z uwagi na zniszczenia (w wypadkach i w walce) samych armat, jak szybkie starzenie się żaglowców, które należało systematycznie odciążać, aby mogły dalej pływać. Z drugiej strony gruntowny remont mógł spowodować nagły powrót do artylerii cięższej. Równocześnie jednak działa pozostawały bardzo kosztowną częścią wyposażenia, więc te z nich, które się dobrze sprawowały, trzymano na okrętach (co nie znaczy, że koniecznie stale na tym samym) niekiedy blisko 100 lat (!), czy pasowały do reszty zalecanego w tym czasie uzbrojenia, czy nie. Żaglowce rzadko bywały tak trwałe, a jeszcze rzadziej tak długo w pełni sprawne, więc masę armat przenoszono z jednych jednostek na inne, wcale nie budowane z myślą akurat o nich.
W sumie daje to obraz niezłego chaosu i tłumaczy, dlaczego NIEPARZYSTA faktyczna liczba dział, tak bardzo drażniąca niektórych kolegów, występowała nadzwyczaj często. Nie odbijała ona przy tym ŻADNEJ koncepcji teoretycznej, gdzie też to owa pojedyncza, nie pasująca do innych armata powinna stać – jeśli już się tak zdarzyło, kapitan okrętu sam decydował, gdzie (w danej chwili!) będzie dla niej najlepsze miejsce. Takie przypadki zdarzały się jeszcze częściej niż wydaje się tym, którzy znają tylko liczbę i wagomiar wszystkich dział na danym żaglowcu. W rzeczywistości miało miejsce wielkie zróżnicowanie także w obrębie dział tego samego wagomiaru – jeśli ktoś myśli, że skoro było np. dwadzieścia 18-funtówek, to na pewno stały sobie grzecznie po 10 na burtę, byłby zaskoczony dowiedziawszy się, iż 19 z nich mogło być prawie identycznych, a jedna CAŁKOWICIE inna, a więc – w istocie rzeczy – też dawało to nieparzyste liczby!
Owa pojedyncza półkartauna (wg Koczorowskiego) z okrętu Koenig David nie jest więc żadnym wyjątkiem, tylko typowym przypadkiem dla epoki, kiedy na żaglowce ładowano takie armaty, które akurat były pod ręką, a nie specjalnie dla nich zaprojektowane i odlane. W przypadku małych działek ich miejsce mogło się teoretycznie zmieniać – zgodnie z wolą kapitana – kilka razy dzienne, ale dla tak ciężkich dział jak owa półkartauna (najcięższa na okręcie) CZĘSTĄ praktyką (co nie znaczy, że jedyną, albo ustaloną jakimkolwiek regulaminem) było umieszczanie w furcie wykonanej w pawęży rufowej, na najniższym pokładzie. To, że w pozostałych furtach rufowych (czyli przynajmniej w jeszcze jednej), znajdować się musiały odmienne armaty, nigdy nie powodowało bólu głowy u ówczesnych żeglarzy, ponieważ rozumowanie kategoriami współczesnego modelarza (kiedy asymetria wprowadza niemiłą dla oka dysharmonię) było im zupełnie obce, a odchylenia w rozkładzie mas dało się wyrównać innym uzbrojeniem, wyposażeniem i balastem. Natomiast ci, którym się marzy dorobienie do tych pojedynczych dział jakiejś teorii ustawienia i użycia rodem ze średniowiecznych galer, XIX-wiecznych kanonierek, brygantyn (do ścigania handlarzy niewolników) czy XX-wiecznych pancerników, niech o tym zapomną. Fakt, że nieparzysta liczba armat była w praktyce częsta, ale zarazem żaden REGULAMIN (jeden z bardzo wielu) jej nie przewidywał, jasno dowodzi, iż nie mamy do czynienia z jakąkolwiek celową koncepcją.
Drugi problem – rozmieszczanie na poszczególnych wysokościach dział o określonym wagomiarze. Jest oczywiste i logiczne, że z uwagi na stateczność okrętu, a także budowę kadłuba z silnym pochyleniem dośrodkowym burt, ciężkie armaty stawiano zazwyczaj na dolnych pokładach, a lekkie wyżej. Ale – co też już tu podkreślałem – wielu myli wagomiar działa z jego ciężarem. Na stateczność miała wpływ sumaryczna masa lufy, jego lawety i oprzyrządowania (bloki, liny, okucia), a nie kaliber. Gdyby odlać działo 32-funtowe i zapomnieć wywiercić w nim przewód lufy, to otrzymamy sztukę o wagomiarze zero, a i tak pozostanie jednym z najcięższych, a nie najlżejszych. Ponadto istotne znaczenie w ciasnych wnętrzach żaglowców z XVII w., na ogół jeszcze bardzo małych, miała długość lufy. Zatem aby analizować rozmieszczenie armat, trzeba znać nie tylko ich wagomiar, ale rzeczywistą masę i długość KAŻDEJ sztuki z osobna, a nie brać średnie dane statystyczne z tabelek. Dla przykładu: w sierpniu 1637 roku, na angielskim okręcie Victory znajdowało się 8 kolubryn (wszystkie 18-funtówki); dwie z nich ważyły po 1930 kg i miały długość 9 stóp, jedna 1630 kg (długość 10 stóp), dwie 1520 kg (10 stóp), dwie 1370 kg (długość 10 stóp), jedna 1410 kg (długość 9 stóp). Jest zupełnie jasne, że umieszczenie na danej wysokości dwóch dział o masie samej lufy każda (a przecież masa lawet i reszty zmieniała się proporcjonalnie!) 1930 kg było czymś innym, niż umieszczenia tam „takich samych” 18-funtówek po 1370 kg. Na okręcie Prince w 1622 kolubryny ważyły od 1645 kg do 2700 kg (!!!), przy długości (wcale na dodatek niekoniecznie proporcjonalnej do masy) od 8 stóp do 11 stóp 3 cali. Na słynnym Sovereign of the Seas kolubryny „zwykłe” ważyły między 1367 a 1442 kg, lecz była tam spora gromadka kolubryn wzmocnionych o masie od 2475 do 2633 kg, a zarazem trzy obcięte („obrzyny”) o masie 650 kg! Myślę, że to wystarczająco jasno pokazuje, że można było mieć działa 2,5-tonowe na dolnym pokładzie, a zarazem „takie same”, tyle że – drobiazg – CZTERY RAZY LŻEJSZE, na pokładzie położonym znacznie wyżej.
Nie wolno mylić wagomiaru (czy kalibru) z masą – po polsku jedno i drugie nazywa się określeniami pochodzącymi od ciężaru (artyleria ciężka, lekka), lecz wcale nie są to pojęcia tożsame.
Krzysztof Gerlach