Pełznąc rakiem – iść do przodu
: 2005-01-19, 14:44
Najnowsza książka G Grassa – „Im Krebsgang”(czyli „Pełznąc rakiem”) – jest swego rodzaju niespodzianką, bowiem tylko nieliczni byliby oczekiwali po niemieckim Nobliście zajęcia się największą bodaj w całej historii żeglugi tragedią na morzu – zatopieniem Wilhelma Gustloffa 30 stycznia 1945 roku na północny zachód od Gdańska (zwanego wtedy jeszcze z niemiecka Danzigiem).
Zginęło wtedy ponad 9.000 ludzi – niektórzy z nich potonęli w lodowatych wodach Bałtyku, inni zaś poszli na dno, zamknięci wewnątrz wraku niegdysiejszego wycieczkowca „Kadeefu”.
Ten, kto wówczas słyszał przedśmiertne krzyki owych tysięcy tonących ludzi – nie zapomniał i na pewno nie zapomni ich do końca życia.
Ogółem podczas całej ewakuacji Niemców drogą morską ze wschodu na zachód Europy zginęło 33.000 ludzi. W tym miejscu można byłoby postawić pytanie, dlaczego ludzie ci uciekali przed nadciągającymi oddziałami sowieckimi morzem, a nie lądem? No cóż – ktoś, kto widział na własne oczy ogrom zniszczeń, uczynionych Rosji przez żołnierzy Wehrmachtu, nie będzie długo szukać odpowiedzi...
Ludzie ci nie byli bynajmniej obeznani z morzem, a myśli o tym, że akurat ich statek może zostać storpedowany przez jakiś sowiecki okręt podwodny – zwyczajnie nie dopuszczali do swojej świadomości. Wilhelm Gustloff miał pecha: w jego burtę trafiły aż trzy sowieckie torpedy...
G Grass ze szczegółami przedstawia nam koleje życia dowódcy owego sowieckiego okrętu podwodnego (oficera, który po wojnie wylądował w jednym z osławionych Gułagów), a także samą tragedię storpedowanego statku.
Dlaczego pisarz dopiero teraz sięgnął po temat, który towarzyszył mu od dawna? No cóż, znacznie większe możliwości „rozpisania się” dawała choćby katastrofa słynnego Titanica z 1912 roku, niż tragedia „jakiegoś Gustloffa”, uwożącego niemieckich uciekinierów ze Wschodu... Titanic był przecież statkiem luksusowym, z miejscami pasażerskimi podzielonymi na kilka klas, którego budowa pochłonęła istną fortunę, którego pasażerowie należeli do elit swoich czasów i który zabrał ze sobą na dno Atlantyku „tylko” nieco ponad 1.500 osób. W czasach Trzeciej Rzeszy o Titanicu i o losach poszczególnych jego pasażerów rozpisywano się jeszcze w najlepsze, a na pewno powstało o nim więcej filmów i powieści, niż o Gustloffie.
Powieść G Grassa pełna jest postaci – tak pierwszo- i drugoplanowych, historycznych i fikcyjnych. Stary „wyga” literatury zaczyna swą opowieść od samego początku, to jest od historii nazwy statku i od dziejów człowieka, który został jego patronem. Tego ostatniego wybrano nieprzypadkowo: Wilhelm Gustloff bowiem „dochrapał się” własną pracą w 1932 roku stanowiska Landesgruppenleitera NSDAP na Szwajcarię. W czwartym dniu lutego 1936 roku Gustloff został zastrzelony w swoim domu w Davos przez Davida Frankfurtera, Żyda i studenta medycyny, urodzonego w chorwackim Daruvarze i cierpiącego na poważną chorobę (gruźlicę?) kości. Morderca nie został wydany władzom Trzeciej Rzeszy, gdyż zostałby tam niechybnie skazany na śmierć i stracony.
Proces Frankfurtera odbył się w Chur (kanton Graubünden/Gryzonia) i trwał cztery dni. Oskarżony przyznał się do winy w stylu Juliusza Cezara: byłem – widziałem – uczyniłem, com uczynił! Stwierdził też przed sądem, że krytycznego dnia strzelił był do ofiary pięciokrotnie, trafiając jedynie cztery razy. Został skazany przez sąd na osiemnaście lat więzienia. Po ogłoszeniu wyroku szwajcarscy lekarze bez krzty ironii oświadczyli, iż pobyt w więzieniu wyjdzie Frankfurterowi tylko na zdrowie.
Ofiara czynu chorowitego żydowskiego studenta stała się pierwszym „męczennikiem” hitlerowskiej partii. Zwłoki Gustloffa zostały przewiezione specjalnym pociągiem do rodzinnego Schwerina w Meklemburgii. Po pogrzebie Landesgruppenleiterowi wystawiono pomnik.
W rok później, na początku maja 1937 roku imię Wilhelm Gustloff nadano w hamburskiej stoczni Blohm und Voss najnowszemu podówczas statkowi „Kadeefu”. Ciekawe, że statek siostrzany, nieco młodszy i większy od Gustloffa, otrzymał imię osoby żyjącej w momencie wodowania jego kadłuba, to jest Roberta Leya.
Pomysł nadania nowemu statkowi nazwy Adolf Hitler został z miejsca odrzucony – bowiem ewentualne jego zatonięcie zrujnowałoby propagandowy wizerunek Rzeszy i jej kanclerza...
W dniu wodowania kadłuba nowego „pasażera” pani Hedwig Gustloffowa rozbiła o jego dziób tradycyjną butlę szampana i nadała mu imię swego zmarłego męża. Kanclerz Hitler, obecny na uroczystości w stoczni, na pewno rozpoznał matkę chrzestną, bo była ona swego czasu jego własną sekretarką.
Po wejściu do służby Gustloff dołączył do wielkiej floty „KdF”, powstałej staraniem wspomnianego doktora Leya, szefa Niemieckiego Frontu Pracy, który kazał wyczarterować lub pobudować dla niej liczne statki. Kanclerz Trzeciej Rzeszy Hitler nazwał swego czasu Leya największym idealistą niemieckiego świata pracy, a Wilhelm Gustloff, wchodząc do służby w marcu 1938 roku, był największym na świecie „czystym” wycieczkowcem.
Statki floty „KdF” były symbolem narodowo-socjalistycznej idei bezklasowego społeczeństwa Rzeszy i od samego początku zyskały sobie sympatię tysięcy przeciętnych ludzi, którym bynajmniej nie przeszkadzało, że ich państwo tak pomysłowo wyciąga im pieniądze z kieszeni.
O rozmiarach samego statku niech zaświadczy fakt, że gdy jesienią 1939 roku wycieczkowiec zmienił się w statek szpitalny – w jego pomieszczeniach można było ustawić aż pięćset łóżek dla rannych.
Po aneksji Austrii przez Trzecią Rzeszę, zwanej Anschlussem Niemcy oraz Austriacy, mieszkający na Wyspach Brytyjskich, mogli dzięki Gustloffowi oddać swoje głosy „za” w zorganizowanym w tym celu referendum: stosowne głosowanie przeprowadzono właśnie na nowym wycieczkowcu, stojącym wtedy tuż poza granicą brytyjskich wód terytorialnych, a wynik owego referendum był w 99% pozytywny dla władz. Skąd my to znamy?...
Dla G Grassa wszystkie postacie, występujące w jego książce, są ważne. O wspomnianym wyżej Davidzie Frankfurterze dowiadujemy się na przykład, że w więzieniu go wyleczono, zaś po wojnie został on ułaskawiony i wyjechał do Palestyny, gdzie służył państwu izraelskiemu.
Günter Grass opowiada nam o tym wszystkim ustami swojego narratora – syna Ursuli Pokriefke (zwanej Tullą), szczęśliwie uratowanej przed laty z tonącego Gustloffa i osiadłej po wojnie w Schwerinie, postaci fikcyjnej, lecz znanej czytelnikom kilku jego wcześniejszych powieści.
Matka nie oczekuje zbyt wiele po swoim synu-dziennikarzu „wolnym strzelcu”, który w pamiętnym styczniu 1945 roku przeżył storpedowanie statku w... jej brzuchu. On sam także zbyt wiele się po sobie nie spodziewa: może co najwyżej osiągnąć „status” nałogowego palacza tytoniu.
Sam Grass nazywa co prawda swą najnowszą książkę „nowelą” (co oznacza „małą nowość” po włosku), lecz nie przeszkadza mu to bynajmniej poruszać w niej wielkich tematów. Nie jest to na pewno „dziełko” w rodzaju wcześniejszego „Spotkania w Telgte”, lecz dzieło co się zowie. Autor nie musi odwoływać się, ani hołdować jakiemuś „duchowi czasu”, bo ów „duch” wychodzi jemu na spotkanie.
Co miał Grass na myśli, wspominając w swojej nowej książce tych spośród ponad 12 milionów uciekinierów, którzy nie przeżyli swojej przymusowej podróży i nadając jej tytuł „Im Krebsgang” – musi sobie dopowiedzieć już sam czytelnik. Autor objaśnia: iść do przodu, pełznąc rakiem.
(Na podst. Spiegel-Special 2/02 opr. wmw)
Zginęło wtedy ponad 9.000 ludzi – niektórzy z nich potonęli w lodowatych wodach Bałtyku, inni zaś poszli na dno, zamknięci wewnątrz wraku niegdysiejszego wycieczkowca „Kadeefu”.
Ten, kto wówczas słyszał przedśmiertne krzyki owych tysięcy tonących ludzi – nie zapomniał i na pewno nie zapomni ich do końca życia.
Ogółem podczas całej ewakuacji Niemców drogą morską ze wschodu na zachód Europy zginęło 33.000 ludzi. W tym miejscu można byłoby postawić pytanie, dlaczego ludzie ci uciekali przed nadciągającymi oddziałami sowieckimi morzem, a nie lądem? No cóż – ktoś, kto widział na własne oczy ogrom zniszczeń, uczynionych Rosji przez żołnierzy Wehrmachtu, nie będzie długo szukać odpowiedzi...
Ludzie ci nie byli bynajmniej obeznani z morzem, a myśli o tym, że akurat ich statek może zostać storpedowany przez jakiś sowiecki okręt podwodny – zwyczajnie nie dopuszczali do swojej świadomości. Wilhelm Gustloff miał pecha: w jego burtę trafiły aż trzy sowieckie torpedy...
G Grass ze szczegółami przedstawia nam koleje życia dowódcy owego sowieckiego okrętu podwodnego (oficera, który po wojnie wylądował w jednym z osławionych Gułagów), a także samą tragedię storpedowanego statku.
Dlaczego pisarz dopiero teraz sięgnął po temat, który towarzyszył mu od dawna? No cóż, znacznie większe możliwości „rozpisania się” dawała choćby katastrofa słynnego Titanica z 1912 roku, niż tragedia „jakiegoś Gustloffa”, uwożącego niemieckich uciekinierów ze Wschodu... Titanic był przecież statkiem luksusowym, z miejscami pasażerskimi podzielonymi na kilka klas, którego budowa pochłonęła istną fortunę, którego pasażerowie należeli do elit swoich czasów i który zabrał ze sobą na dno Atlantyku „tylko” nieco ponad 1.500 osób. W czasach Trzeciej Rzeszy o Titanicu i o losach poszczególnych jego pasażerów rozpisywano się jeszcze w najlepsze, a na pewno powstało o nim więcej filmów i powieści, niż o Gustloffie.
Powieść G Grassa pełna jest postaci – tak pierwszo- i drugoplanowych, historycznych i fikcyjnych. Stary „wyga” literatury zaczyna swą opowieść od samego początku, to jest od historii nazwy statku i od dziejów człowieka, który został jego patronem. Tego ostatniego wybrano nieprzypadkowo: Wilhelm Gustloff bowiem „dochrapał się” własną pracą w 1932 roku stanowiska Landesgruppenleitera NSDAP na Szwajcarię. W czwartym dniu lutego 1936 roku Gustloff został zastrzelony w swoim domu w Davos przez Davida Frankfurtera, Żyda i studenta medycyny, urodzonego w chorwackim Daruvarze i cierpiącego na poważną chorobę (gruźlicę?) kości. Morderca nie został wydany władzom Trzeciej Rzeszy, gdyż zostałby tam niechybnie skazany na śmierć i stracony.
Proces Frankfurtera odbył się w Chur (kanton Graubünden/Gryzonia) i trwał cztery dni. Oskarżony przyznał się do winy w stylu Juliusza Cezara: byłem – widziałem – uczyniłem, com uczynił! Stwierdził też przed sądem, że krytycznego dnia strzelił był do ofiary pięciokrotnie, trafiając jedynie cztery razy. Został skazany przez sąd na osiemnaście lat więzienia. Po ogłoszeniu wyroku szwajcarscy lekarze bez krzty ironii oświadczyli, iż pobyt w więzieniu wyjdzie Frankfurterowi tylko na zdrowie.
Ofiara czynu chorowitego żydowskiego studenta stała się pierwszym „męczennikiem” hitlerowskiej partii. Zwłoki Gustloffa zostały przewiezione specjalnym pociągiem do rodzinnego Schwerina w Meklemburgii. Po pogrzebie Landesgruppenleiterowi wystawiono pomnik.
W rok później, na początku maja 1937 roku imię Wilhelm Gustloff nadano w hamburskiej stoczni Blohm und Voss najnowszemu podówczas statkowi „Kadeefu”. Ciekawe, że statek siostrzany, nieco młodszy i większy od Gustloffa, otrzymał imię osoby żyjącej w momencie wodowania jego kadłuba, to jest Roberta Leya.
Pomysł nadania nowemu statkowi nazwy Adolf Hitler został z miejsca odrzucony – bowiem ewentualne jego zatonięcie zrujnowałoby propagandowy wizerunek Rzeszy i jej kanclerza...
W dniu wodowania kadłuba nowego „pasażera” pani Hedwig Gustloffowa rozbiła o jego dziób tradycyjną butlę szampana i nadała mu imię swego zmarłego męża. Kanclerz Hitler, obecny na uroczystości w stoczni, na pewno rozpoznał matkę chrzestną, bo była ona swego czasu jego własną sekretarką.
Po wejściu do służby Gustloff dołączył do wielkiej floty „KdF”, powstałej staraniem wspomnianego doktora Leya, szefa Niemieckiego Frontu Pracy, który kazał wyczarterować lub pobudować dla niej liczne statki. Kanclerz Trzeciej Rzeszy Hitler nazwał swego czasu Leya największym idealistą niemieckiego świata pracy, a Wilhelm Gustloff, wchodząc do służby w marcu 1938 roku, był największym na świecie „czystym” wycieczkowcem.
Statki floty „KdF” były symbolem narodowo-socjalistycznej idei bezklasowego społeczeństwa Rzeszy i od samego początku zyskały sobie sympatię tysięcy przeciętnych ludzi, którym bynajmniej nie przeszkadzało, że ich państwo tak pomysłowo wyciąga im pieniądze z kieszeni.
O rozmiarach samego statku niech zaświadczy fakt, że gdy jesienią 1939 roku wycieczkowiec zmienił się w statek szpitalny – w jego pomieszczeniach można było ustawić aż pięćset łóżek dla rannych.
Po aneksji Austrii przez Trzecią Rzeszę, zwanej Anschlussem Niemcy oraz Austriacy, mieszkający na Wyspach Brytyjskich, mogli dzięki Gustloffowi oddać swoje głosy „za” w zorganizowanym w tym celu referendum: stosowne głosowanie przeprowadzono właśnie na nowym wycieczkowcu, stojącym wtedy tuż poza granicą brytyjskich wód terytorialnych, a wynik owego referendum był w 99% pozytywny dla władz. Skąd my to znamy?...
Dla G Grassa wszystkie postacie, występujące w jego książce, są ważne. O wspomnianym wyżej Davidzie Frankfurterze dowiadujemy się na przykład, że w więzieniu go wyleczono, zaś po wojnie został on ułaskawiony i wyjechał do Palestyny, gdzie służył państwu izraelskiemu.
Günter Grass opowiada nam o tym wszystkim ustami swojego narratora – syna Ursuli Pokriefke (zwanej Tullą), szczęśliwie uratowanej przed laty z tonącego Gustloffa i osiadłej po wojnie w Schwerinie, postaci fikcyjnej, lecz znanej czytelnikom kilku jego wcześniejszych powieści.
Matka nie oczekuje zbyt wiele po swoim synu-dziennikarzu „wolnym strzelcu”, który w pamiętnym styczniu 1945 roku przeżył storpedowanie statku w... jej brzuchu. On sam także zbyt wiele się po sobie nie spodziewa: może co najwyżej osiągnąć „status” nałogowego palacza tytoniu.
Sam Grass nazywa co prawda swą najnowszą książkę „nowelą” (co oznacza „małą nowość” po włosku), lecz nie przeszkadza mu to bynajmniej poruszać w niej wielkich tematów. Nie jest to na pewno „dziełko” w rodzaju wcześniejszego „Spotkania w Telgte”, lecz dzieło co się zowie. Autor nie musi odwoływać się, ani hołdować jakiemuś „duchowi czasu”, bo ów „duch” wychodzi jemu na spotkanie.
Co miał Grass na myśli, wspominając w swojej nowej książce tych spośród ponad 12 milionów uciekinierów, którzy nie przeżyli swojej przymusowej podróży i nadając jej tytuł „Im Krebsgang” – musi sobie dopowiedzieć już sam czytelnik. Autor objaśnia: iść do przodu, pełznąc rakiem.
(Na podst. Spiegel-Special 2/02 opr. wmw)