W zasadzie AvM poruszył już wszystkie najważniejsze kwestie. Absolutnie na pierwszym miejscu należy postawić definicję pirata dla XVII i XVIII w., a na drugim – BEZWZGLĘDNIE ROZDZIELIĆ wiek XVII i wiek XVIII.
W europejskim i amerykańskim rozumieniu korsarz to coś kompletnie innego niż pirat, a ponieważ ten pierwszy działał w pełni legalnie, w oparciu o gospodarkę państwa, na podstawie licencji którego walczył, wypływał z państwowych portów, zaopatrywał się w nich, remontował i budował okręty w zwykłych stoczniach (chociaż prywatnych) osłanianych przez państwo, nie ma się nim co zajmować. Ale mamy coś takiego jak korsarstwo/piractwo berberyjskie, arabskie, indyjskie, malajskie, chińskie. Z punktu widzenia Europejczyków to byli piraci, gdyż rzucali się na wszystko, co pływało. Jednak chodziło często o wielkie, zorganizowane floty, działające z pełnym poparciem władców, z których terytoriów wyruszali, ponieważ władcy ci głosili np. permanentną świętą wojnę przeciwko wszystkim niewiernym, albo w ten sposób bronili swojej niezależności i zdobywali środki potrzebne do jej obrony, bądź zwalczali konkurencję handlową działającą bez ich zezwolenia itd. Dla nich ci piraci byli korsarzami, a europejskiego systemu wystawiania licencji po prostu nie uznawali. Tacy piraci/korsarze dysponowali oczywiście wszystkimi środkami, jakimi mogło wspomóc ich naturalne zaplecze, często całkiem pokaźnymi. Nierzadko werbowali europejskich fachowców (szkutników, kowali, ludwisarzy) oferując im po prostu wyższą płacę – oczywiście ludzie ci byli czasem renegatami, a nie „degeneratami”

. Mało tego, rozmaite państwa „cywilizowane” opłacały się przywódcom takich korsarzy dla ochrony swoich statków, czasem właśnie w postaci dostarczania gotowych okrętów wojennych (!), udostępniania swoich baz (w tym stoczni remontowych), amunicji, sprzętu itp. Jak więc rozumiem, w pytaniu też o nich nie o nich chodzi, ale proszę pamiętać, że dla europejskiej żeglugi (głównie dla tych, których nie stać było na okup państwowy) byli bardzo groźnymi piratami.
Jeśli więc ograniczymy się do „czystych” piratów, czyli takich całkowicie bezpaństwowych i pozbawionych oparcia rządów (przynajmniej oficjalnie), to – jak zaznaczyłem – KONIECZNIE trzeba patrzeć inaczej na wiek XVII, a inaczej na bardziej zaawansowany wiek XVIII. W tym pierwszym przypadku floty państwowe były jeszcze dość słabe, a jeśli nawet tłukły się w bitwach setkami, to prawie wyłącznie na europejskich wodach, ponieważ w tych czasach zorganizowanie dużej wyprawy „zamorskiej” było piekielnie kosztowne i trudne. W rezultacie w takich np. Indiach Zachodnich powstawały całe państwa pirackie – dość luźne organizacje, opanowujące jednak przejściowo wielkie obszary nadmorskie, czy tak duże wyspy, jak Tortuga albo – w pewnym sensie - Jamajka. Na tych terenach znajdowały się stocznie zdolne do budowy i remontu całkiem sporych jednostek, a silne floty pirackie bez problemu plądrowały miasta, zabierały stojące w ich portach żaglowce, zaś na pełnym morzu chwytały nawet duże i silnie uzbrojone statki rozmaitych kompanii zachodnio- i wschodnioindyjskich. Inna rzecz, że takie żaglowce rzadko kiedy stawały się potem okrętami pirackimi (ale zdarzało się!), gdyż do kłopotów z remontami dołączała się nieruchawość, a przede wszystkim problemy ze zwerbowaniem i utrzymaniem w ryzach wielkiej załogi – tymczasem dla piratów warunkiem sukcesu była na ogół szybkość, zwrotność, zaskoczenie, mobilność, a nie walenie z dział, by zatopić przeciwnika, co dawało zero zysku.
Te grupy pirackie z XVII w. bywały tak silne, że władcy angielscy, francuscy sami zabiegali, by stawały po ich stronie w wojnach, jako licencjonowani korsarze! Na brak zaopatrzenia też nie mogli więc narzekać, chociaż oczywiście liniowcami nigdy nie pływali, zatem nie należy przesadzać.
Sytuacja zmieniła się diametralnie w zaawansowanym wieku XVIII. Państwa europejskie miały już potężne marynarki, a budowa okrętów i organizacja flot pozwalały na utrzymywanie silnych eskadr na wielu akwenach. Przystąpiono do bezwzględnej i w miarę solidarnej walki z piratami. Stracili oni poparcie państwowe i stracili większość baz. Ci, którzy pozostali przy swoim rzemiośle, musieli jeszcze silniej niż dotąd ograniczać się do małych i BARDZO MAŁYCH jednostek, które dało się wyremontować na byle plaży, z użyciem takich materiałów, jakie można było uzyskać z rabowanych statków. Zatem dla XVII w. opowieści o żaglowcach pirackich jako „równych sile współczesnego niszczyciela” to rzadkość, a dla wieku XVIII – kompletny nonsens. Rozmaite „pirackie fregaty” okazują się po bliższym zbadaniu co najwyżej korwetami z drugiej ręki, informacje o rzekomo zdobytych przez nie liniowcach to wierutne bzdury wynikające z nieumiejętności czytania źródeł. Żaden okręt piracki nie mógł się już poważyć na walkę z wojenną fregatą (o liniowcu nie wspominając), a w miarę upływu XVIII w. musieli uciekać nawet przed wojennymi brygami. Oczywiście ciągle zdarzało im się pochwycić duży żaglowiec handlowy, ale coraz rzadziej.
Co do możliwości stoczni, to trudno dodać coś do tego, co napisał AvM. W Kanadzie rąbano drzewa nad rzeką, a na powstałej w ten sposób polanie budowano z tych drzew żaglowce. Na całym świecie takich „stoczni” mogło być tysiące albo więcej. Oczywiście trudniej było z wyposażeniem, ale nawet dla „wyspecjalizowanych” okrętów wojennych klas kutrów, szkunerów, brygów, slupów, lugrów, szebek, feluk, dżonek, dało się to zorganizować w wielu miejscach, gdzie odpowiedni fachowcy i zaopatrzeniowcy pytali zawsze o zapłatę, nigdy o cel (szmugiel istnieje od starożytności, a [i]pecunia non olet[/i]). Piraci nie budowali „u siebie”, ani nie używali nigdy liniowców, w zawansowanym XVIII w. nie mogło też być mowy o fregatach. Sensem istnienia NIEZALEŻNYCH piratów był RABUNEK a nie niszczenie, stąd mity o sile ich okrętów i dzielnym zatapianiu przeciwników w bitwach, to w zdecydowanej większości zwykłe dyrdymały dla dzieci i zdziecinniałych dorosłych.
Krzysztof Gerlach