Panie Piotrze - różnimy się osądem kwestii technicznie dla nas jednoznacznej, a zwłaszcza postrzeganiem frazy "rozsądny kompromis". Jednak ja podałem już chyba wszystkie ważne fakty i liczby, a Panu zależy, by mieć ostatnie słowo, więc nie będę podtrzymywał sztucznie tego wątku.
Panie Macieju,
Najpierw rozprawmy się z mitem nieustannego zagrożenia pożarowego. To są brednie, które wypisywali przeciwnicy napędu parowego w czasach, kiedy on dopiero raczkował. Zwolennicy pozostawienia żaglowców „czystymi”, bez ohydnej sadzy z kominów, bez wstrętnych inżynierów puszących się swoją tajemną wiedzą, o której prawdziwi żeglarze nie mieli pojęcia, bez mechaników niechętnych do potulnego przyjmowania chłosty należnej wszystkim marynarzom, bez kół łopatkowych zasłaniających pole ostrzału działom itp., czynili co w ich mocy, by powstrzymać pochód pary na okręty. Argument o podpalaniu żagli był równie dobry jak inne, równie też mądry. Natomiast pewni historycy, dla których słowo pisane jest święte, łykają wszystko ze starych „dokumentów” jak kaczka kluski i przez stulecia powtarzają te same bajdy, chociaż praktyka DAWNO wykazała ich bezpodstawność. Owszem, impregnowane dziegciem żagle były łatwopalne, ale zapalenie ich od iskierek z komina wymagało niezwykłego splotu okoliczności. Proszę próbować stanąć – ubranym

– blisko ogniska, w którym ktoś porusza kijem wypuszczając iskry, i czekać na podpalenie – prawie zerowe szanse.
Nie znaczy to, że w ogóle nie było żadnego zagrożenia. Ogień na każdym okręcie, nawet super nowoczesnym metalowo-plastikowym, jest zawsze niebezpieczny (jak dowiodła wojna o Falklandy i ciągle nowe, bieżące przykłady), a na drewnianym żaglowcu był wręcz szalenie groźny. Lecz na ogół wystarczała zwykła ostrożność i standardowe środki przeciwpożarowe. Zapomina się często, że NA STULECIA PRZED WPROWADZENIEM NAPĘDU PAROWEGO na wszystkich żaglowcach były kuchnie, z kominami wystającymi ponad pokład i czasem iskrzącymi. Ponieważ francuskie wykwintne podniebienie nie mogło się zadowolić prostackimi, angielskimi sucharami i rumem, wymagając świeżego chleba i wina, na okrętach Francuzów znajdowały się ponadto piece chlebowe. Zachowywano wielką ostrożność, ze ściśle regulowanym czasem i procedurą palenia pod kuchnią i piecami, ale przecież nikt nie zwijał wtedy wszystkich żagli i nie dawał się bezradnie ponosić falom tylko dlatego, że kucharz pracował.
Komin od silnika wcale nie musiał „sypać iskrami”. W cytowanym podręczniku z 1855 autorzy piszą na ten temat: „Czasem gorący popiół i palące się cząsteczki węgla są porywane z paleniska i przez rury wyrzucane do komina, skąd opadają na pokład i mogą zaprószyć ogień w płótnach. Ale tak zdarza się tylko przy wadliwej konstrukcji kotła”. Po czym podają szereg środków zaradczych, ale nie w formie od-iskrowników, tylko poprawy budowy całości instalacji kotłowej.
A jeśli już zdarzyło się zapalenie? Na każdym okręcie istniał system przeciwpożarowy. Na „bezpiecznych” żaglowcach pompy łańcuchowe nie wytwarzały ciśnienia, a pompy posuwisto-zwrotne dawały bardzo mało wody. System polegał więc głównie na tym, że wodę pompowano do zbiorników na pokładzie, stąd przelewano ją do wiader, wiadra podnoszono przy pomocy linobloków w górę i ręcznie polewano żagle czy drzewca. Natomiast na „niebezpiecznych” parowo-żaglowcach silnik napędzał również specjalne pompy przeciwpożarowe, które w wielkich ilościach i pod znacznym ciśnieniem mogły kierować wodę wprost na miejsce zaprószenia ognia.
Izolacja pieca. Owszem, w absolutnie pierwotnych pierwocinach parowców stosowano eleganckie obmurowania ceglane, szokująco wyglądające na ilustracjach z epoki. Aby jednostka nie zatonęła pod ciężarem takiego ustrojstwa, kotły musiały być bardzo małe. Później robiono to zupełnie inaczej. Około połowy XIX w. kocioł osadzano na platformie z desek mocowanych do dębowych legarów, następnie zalewano dół warstwą mastyksu utworzonego przez piasek, sproszkowany kamień, szkło, glejtę ołowiawą, tlenek ołowiu i olej, która błyskawicznie twardniała. To było łoże, izolujące spód kotła i trzymające go nieruchomo. Resztę powierzchni – poza szczytem - okrywano otuliną składającą się z filcu utrzymywanego na miejscu listewkami, na co szła warstwa drewna. Góra kotła, także pokryta izolującą warstwą filcu, pokryta była ołowiem zamiast drewna, aby nie dopuścić do zbierania się wody i korodowania. Oczywiście między ściankami i wierzchem kotła a drewnem strukturalnym okrętu istniały wielkie przestrzenie całkiem dobrze izolującego powietrza.
Tym niemniej w specyficznych sytuacjach (wielkie, leniwie poruszające się parowce rzeczne) kotły z obmurowaniem ceglanym trafiały się nawet w ostatniej ćwierci XIX w.
Podnoszenie czy opuszczanie śruby. Póki okręty były drewniane, ich śruby nie osiągały monstrualnych ciężarów. Na „Alabamie” radzono sobie z opuszczaniem śruby w takim samym czasie, jak mechanicy z podnoszeniem ciśnienia pary w kotle do roboczego, więc po co było przyspieszać? KAŻDY silnik parowy na drewnianym okręcie był dla niego niebezpieczny; stosowanie wielu zwielokrotniałoby zagrożenie. Podstawowy problem z wczesnymi silnikami parowymi (poza dużą zawodnością) wynikał z ogromnego zużycia paliwa. Jaki byłby cel zużywania tego paliwa jeszcze więcej i potem zostawania – w sytuacji nagłej konieczności – bez napędu mechanicznego, jeśli daną pracę dało się wykonać ręcznie i posiadano do tego wystarczająco liczną załogę? Na pierwszych okrętach żelaznych trochę się to zmieniło, ale jeszcze nie w sposób decydujący. Na „Warrior” śruba była monstrualnie ciężka i musiała ją wciągać bądź opuszczać prawie cała załoga. Dlatego akurat na tym okręcie operacji tej dokonywano tylko podczas postoju, na kotwicy. „Warrior” mógł już zabierać silniki pomocnicze i miał ich ładną gromadkę, ale wykorzystywano je do ważniejszych celów, głównie związanych z obsługą samej maszynowni. Okręt ten, olbrzym swoich czasów, nie charakteryzował się jeszcze taką wypornością, a pomocnicze silniki parowe taką zwartością i lekkością, aby instalować nieskończone ich ilości. Specjalny silnik do realizacji operacji dokonywanej zero, raz, albo najwyżej dwa razy na rejs, byłby zbędnym i szkodliwym dla innych własności luksusem. Potworne zużycie węgla jeszcze na tej jednostce wywoływało ból głowy planistów.
W pewnym momencie (ostatnie 20-lecie XIX w.) okręty bardzo urosły, a silniki bardzo zwiększyły swoją efektywność. W efekcie pomocnicze silniki pojawiły się jak grzyby po deszczu, służąc nowoczesnym marynarzom prawie do wszystkiego, niemal włącznie z podcieraniem pup. Ale wtedy niepotrzebne już stały się żagle, więc po kiego licha było podnosić śrubę?
Pozdrawiam, Krzysztof Gerlach