Hiszpańskie galeony, czyli nie tylko Niezwyciężona armada

Okręty Wojenne do 1905 roku

Moderatorzy: crolick, Marmik

poszukiwacz
Posty: 285
Rejestracja: 2004-10-03, 17:16
Lokalizacja: Siedlce

Hiszpańskie galeony, czyli nie tylko Niezwyciężona armada

Post autor: poszukiwacz »

Znalazłem w kiosku artykuł o hiszpańskiej "Niezwyciężonej armadzie":
http://wiadomosci.onet.pl/1309278,1292, ... skart.html
i pomyślałem żeby założyć temat o hiszpańskiej flocie z czasów galonów.
Czy w czasach armady galeony hiszpańskie były już tylko nieruchawymi celami dla wrogich (głównie angielskich) okrętów? Przez pewien okres to hiszpańska flota panowała na morzach, wiec chyba ich okręty nie były takie złe? Czy gdyby nie atak na Kadyks w 1587 roku, armada miałaby szanse na sukces? Na ile zawinił dowódca Hiszpanów?
Krzysztof Gerlach
Posty: 4455
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

1) Przeciętnie biorąc, w czasach Niezwyciężonej Armady hiszpańskie okręty były już gorsze niż angielskie, chociaż różnica nie była wcale taka gigantyczna, jak to się opowiada w bajeczkach dla dzieci, zwłaszcza o Drake’u. Natomiast przyczyna tej średniej niższości leżała w zmianie sposobu prowadzenia wojen na morzu. Hiszpańska flota panowała na oceanach wtedy, kiedy dominującym sposobem walki był abordaż. Gigantyczne karaki o monstrualnych nadbudówkach, mieszczące setki żołnierzy, idealnie się do takiej walki nadawały. Natomiast ówcześni Anglicy postawili na manewr i nękanie takich olbrzymów z daleka. Oczywiście uznanie, że postawili na artylerię, jest grubym nadużyciem wobec możliwości zbieraniny różnych rur, które ze sobą zabierali – tym niełatwo było coś zatopić, chociaż się zdarzało. Lecz angielskie galeony były teraz zwinniejsze, szybsze, miały mniej masywne nadbudówki i mogły zabijać załogę przeciwnika, zniechęcając ją skutecznie do walki, a przechodziły do abordażu tylko w sprzyjających okolicznościach (typu kilka na jednego). Hiszpańskie galeony miały do takiej walki za dużo cech odziedziczonych po karakach, ale – wbrew bajkom – w zdecydowanej większości przypadków do ich pokonania potrzeba było kilku lub nawet kilkunastu okrętów angielskich, francuskich, czy – niedługo potem – holenderskich. Jeszcze długo hiszpańskie galeony nie miały sobie równych na Pacyfiku i w innych rejonach świata, gdzie ścierały się ze statkami krajowców. Nadawały się też najlepiej do przewożenia „skarbów” do Europy. Pod wpływem lektur z dzieciństwa skłonni jesteśmy myśleć, że służyły jako główne źródło zaopatrzenia piratów i korsarzy wszelkiej maści, lecz na te pojedyncze, a przepisywane w setkach książek przypadki ich pochwycenia, przypadały dziesiątki ataków odpartych, o których się nie pisze, bo są mało ciekawe i mało „patriotyczne” (oczywiście nie myślę o Hiszpanach).
2) Atak na Kadyks w 1587 roku miał znaczenie raczej tylko psychologiczne, a nie materialne. Gdyby Hiszpanie odparli atak, podbudowałoby się ich morale, a osłabiło przeciwnika, co NIE JEST BEZ ZNACZENIA. Jednak przewaga materialna hiszpańskiej floty była tak ogromna, że praktycznie w niczym istotnym nie zmieniło to stosunku sił.
3) Hiszpański dowódca Niezwyciężonej Armady (bo, jak rozumiem, o niego chodzi w pytaniu) był szlachetnym i honorowym człowiekiem, który W OGROMNEJ MIERZE przyczynił się do klęski, chociaż – paradoksalnie – nie całkiem ze swojej winy. Nie miał najmniejszych kwalifikacji na admirała, o czym doskonale wiedział, i robił co mógł, by zrzec się niechcianego dowództwa. Uparł się przy nim sam król Filip, który ubzdurał sobie, że wyprawa jest tylko przewiezieniem na ziemie angielskie armii lądowej i przyjęciem hołdu od przerażonych Anglików, szczęśliwych na dodatek z szansy przywrócenia do grona wyznawców jedynej prawdziwej wiary – katolickiej rzecz jasna. Król był pewien, że do takiej funkcji potrzebny jest przede wszystkim bardzo wysoko stojący w hierarchii arystokrata o zdolnościach dyplomatycznych. Hiszpanie mieli prawdziwych dowódców flot, lecz ci nie byli dość „dobrego” rodu, a w efekcie gardzili potem swoim zwierzchnikiem, co do którego ignorancji w sprawach morskich nikt nie miał wątpliwości. Prawdziwym winowajcom był więc Filip, ale nie brakowało innych. Gdyby hiszpańska armia lądowa, którą miano zabrać z drugiej strony kanału La Manche, współdziałała z flotą zgodnie z planem, Anglicy nie dostaliby okazji do rozstrzygającego ataku branderami. Gdyby po tym ataku wśród hiszpańskich dowódców nie upadł duch bojowy, wywalczyliby sobie – mimo przeciwnych wiatrów - drogę powrotną tą samą drogą, którą przybyli (co i tak oznaczało klęskę), a nie wybrali się szlakiem wokół wysp brytyjskich, gdzie naprawdę (a nie w bitwach) dokonała się zagłada Niezwyciężonej Armady.
Krzysztof Gerlach
poszukiwacz
Posty: 285
Rejestracja: 2004-10-03, 17:16
Lokalizacja: Siedlce

Post autor: poszukiwacz »

Krzysztof Gerlach pisze: Hiszpańskie galeony miały do takiej walki za dużo cech odziedziczonych po karakach, ale – wbrew bajkom – w zdecydowanej większości przypadków do ich pokonania potrzeba było kilku lub nawet kilkunastu okrętów angielskich, francuskich, czy – niedługo potem – holenderskich. Jeszcze długo hiszpańskie galeony nie miały sobie równych na Pacyfiku i w innych rejonach świata, gdzie ścierały się ze statkami krajowców. Nadawały się też najlepiej do przewożenia „skarbów” do Europy. Pod wpływem lektur z dzieciństwa skłonni jesteśmy myśleć, że służyły jako główne źródło zaopatrzenia piratów i korsarzy wszelkiej maści, lecz na te pojedyncze, a przepisywane w setkach książek przypadki ich pochwycenia, przypadały dziesiątki ataków odpartych, o których się nie pisze, bo są mało ciekawe i mało „patriotyczne”
Dziekuje za dopowiedź. Jeżeli można to chciałbym zapytać o te przypadki (przypadek?) gdy do pokonania jednego galeonu potrzeba było kilkunastu wrogich okrętów?
Ciekawi mnie też czy kleska Armady wpłyneła jakoś na hiszpańskie budownictwo okrętowe? Czy po klesce Hiszpanie próbowali naśladować sposób budowy okretów swoich wrogów czy też nic tu sie nie zmieniło?
w artykule pada sformułowanie: Brak większych strat przypisywano obowiązującej w marynarce hiszpańskiej taktyce artyleryjskiej, która nie przewidywała powtarzalności salw całoburtowych, w czym ćwiczone były załogi angielskie. Skąd takie podejście Hiszpanów?
Awatar użytkownika
jogi balboa
Posty: 2823
Rejestracja: 2007-01-18, 16:39

Post autor: jogi balboa »

Hiszpański dowódca Niezwyciężonej Armady (bo, jak rozumiem, o niego chodzi w pytaniu) był szlachetnym i honorowym człowiekiem, który W OGROMNEJ MIERZE przyczynił się do klęski, chociaż – paradoksalnie – nie całkiem ze swojej winy
ja słyszałem że do klęski przyczynił nie tyle admirał co fiasko lądowej części operacji oraz pogoda, pogoda i jeszcze raz pogoda, bo pogoda nawet dzisiaj jest w stanie pokrzyżować plany wojenne a tym bardziej wpływała na przebieg kampanii 500 lat temu.
Krzysztof Gerlach
Posty: 4455
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

1) Nie chce mi się teraz przeszukiwać gorączkowo literatury, ale wiadomo np., że do zdobycia jednego galeonu w cieśninie Malakka w 1602 r. Anglicy i Holendrzy skierowali co najmniej sześć swoich jednostek. Co prawda, ściśle biorąc, był to okręt portugalski, lecz w latach 1580-1640 Portugalia była tylko jedną z prowincji Hiszpanii, a niemal połowa galeonów w Niezwyciężonej Armadzie pochodziła z portugalskich stoczni, w tym nawet flagowiec Medina Sidonii, najlepszy okręt we flocie, galeon San Martin.
2) Klęska nieco wpłynęła na hiszpańskie budownictwo okrętowe, ale nie mogła wpłynąć radykalnie, bo zadania stawiane przed marynarką Hiszpanii były inne niż w Anglii lub Holandii. Hiszpanie mieli ogromne imperium kolonialne (w połączeniu z portugalskim obejmujące praktycznie cały świat) i potrzebowali okrętów, które w wieloletnich czasem rejsach, prześladowane przez najgorsze sztormy, miały dowieść bezpiecznie do kraju wielkie i bezcenne ładunki złota, srebra, korzeni, jedwabiów, porcelany itd. Jednostki te musiały mieć obszerne ładownie (rejsy trwały zbyt długo, by przy tych ładunkach opłacało się na takich szlakach eksploatować małe żaglowce) i być niezwykle silnie zbudowane (strata takich skarbów wstrząsała finansami królestwa). Hiszpanie nie mogli koncentrować się na konstruowaniu mniejszych i smuklejszych okrętów wojennych, bowiem rządowe galeony niemal w każdym rejsie musiały przewozić także wojsko, armie urzędników do i z kolonii, cywilnych (wysoko postawionych) pasażerów i ich bagaże, skarby państwowe. To wszystko zwiększało nacisk na potrzebę ładowności, a ta rosła wraz z szerokością kadłuba i obszernością nadbudówek. Taka budowa, połączona z nadzwyczaj silnymi belkami szkieletu, dawała bezpieczeństwo na otwartych oceanach, ale zarazem przynosiła okręty ciężkie, a więc powolne, głęboko zanurzone i mało zwrotne. Anglicy i Holendrzy też w przyszłości mieli się dorobić podobnych żaglowców (jednostki Kompanii Wschodnioindyjskich), ale na razie dopiero wyrywali kęsy z hiszpańskiego imperium, mogli więc sobie pozwolić zarówno na stratę w sztormach pewnej liczby małych jednostek niczym cennym nie wypełnionych, jak – przede wszystkim, gdy chodzi o Anglię – budowę dość już wyspecjalizowanych okrętów wojennych, w których bez szkód dla interesów państwa poświęcano nieco ładowności kadłuba, grubości belek i wielkości nadbudówek na rzecz szybkości, zwrotności, nawietrzności i dobrze rozmieszczonej artylerii.
Król Hiszpanii w działaniach uzdrawiających hiszpańskie budownictwo okrętowe po klęsce Wielkiej Armady natrafiał na stały opór kupców. Kiedy wydał rozporządzenie w 1607 r., ustalające stosunek długości do szerokości galeonów handlowych na 3,5 : 1 i redukujące przedni kasztel prawie do zera, by lepiej nadawały się – w razie potrzeby – do celów wojennych (do tej pory były znacznie szersze), wzbudził chór protestów. Kupcy bardzo narzekali na ograniczenie możliwości ładunkowych tych żaglowców, wyciągano też przy okazji wiele przestarzałych argumentów, którym kłam zadała już klęska Wielkiej Armady.
Królewska proklamacja z 1613 ustalała kompromisowo stosunek długości do szerokości wielkich galeonów na 3,2 : 1 oraz 3,55 : 1 dla mniejszych. Zarządzono też redukcję wysokości tylnych kaszteli. Kupcy nadal nie byli zadowoleni, narzekając na przewagę przydatności wojennej nad cywilną tak budowanych statków, gdyż miały małą ładowność przy dużej zwrotności i prędkości.
Zarządzenie z 1618 kładło dalszy nacisk na budowę długich i w miarę płytkich okrętów, do tego na redukcję nadbudówek, ale nic nie mogło zmienić faktu, że Hiszpanie po prostu potrzebowali galeonów o dużych ładowniach. Także każdy duży okręt wojenny musiał łączyć w sobie cechy jednostki wojennej i handlowej, bo pełnił obie te role na zmianę lub równocześnie. Pod naciskiem kupców zmniejszono stosunek długości do szerokości do 3: 1 na wielkich galeonach oraz około 3,4: 1 na średnich. Czyniło je to szerszymi i bardziej ładownymi niż galeony Wielkiej Armady, ze wszystkimi tego skutkami. Tamte bowiem miały te proporcje o wartościach 3,35 : 1 na okrętach portugalskich i 3,5 : 1 na hiszpańskich, nieco za to głębszych.
Jednak jeszcze raz podkreślam, że opowiadania o fatalnie niezdarnych galeonach hiszpańskich Niezwyciężonej Armady to w dużej mierze mit stworzony w następnych epokach, w wyniku szerzenia się opowieści o tragicznych losach uczestniczących w wyprawie z 1588 okrętów, potęgowany stałymi próbami dotarcia do przewożonych przez nie skarbów. Tymczasem wg najnowszych badań, mocno weryfikujących przesadne liczby ówczesnych kronikarzy i późniejszych historyków (może z lekką przesadą w drugą stronę), w skład armady wchodziło 130 jednostek, a wśród nich tylko 20 galeonów i 29 nao (podobnych, ale zawsze trochę szerszych i głębszych), z tego około połowy naprawdę hiszpańskich. Utracono 34 lub 35 jednostek, zdecydowaną większość podczas długiego rejsu wokół Szkocji i Irlandii. Tylko 20 procent straconego tonażu należało do okrętów zbudowanych w Hiszpanii, a wśród nich nie było podobno ani jednego hiszpańskiego galeonu. Miłośnicy podwodnych skarbów, którym niemal każde złoto pod wodą kojarzy się z Hiszpanami, a każdy okręt hiszpański z galeonem, bają na ten temat szeroko, określając obowiązkowo tym mianem wszystkie zatopione galeasy, holki (urcas), karaki i inne, budowane w Portugalii, Francji, portach Hanzy i miastach śródziemnomorskich, a tylko wynajęte przez Hiszpanów i to głównie nie do walki, lecz do przewiezienia wojsk inwazyjnych z Flandrii.
3) Cytowane zdanie jest jedynym nieprzyjemnym i bezsensownym zgrzytem w całym dość zgrabnym artykule, pozwoli więc Pan, że nie będę szukał wyjaśnień dla bzdury.
Krzysztof Gerlach
Krzysztof Gerlach
Posty: 4455
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

W krótkim poście nie sposób zawrzeć analizy całej historii Armady z 1588. Wymieniłem wiele przyczyn jej klęski, w tym brak koordynacji działań z armią lądową i konsekwencje rejsu po burzliwych, nieznanych i niebezpiecznych wodach. Tym niemniej przyczyny te nie usprawiedliwiają całkowicie naczelnego dowódcy, który najpierw wyruszył o niewłaściwym czasie, potem zaniedbał świetnej okazji do ataku na nieprzygotowane jeszcze okręty angielskie, bo bał się przekroczyć literę królewskich instrukcji, zaś po ataku branderów biadał publicznie, że wszystko stracone i pytał podwładnych co on ma robić. Nie nadawał się na to stanowisko, o czym lojalnie uprzedzał. Natomiast w kanale La Manche panowała ta sama pogoda dla Hiszpanów, co dla Anglików i gdyby nie klęski poniesione w starciach oraz upadek morale, nie trzeba by uciekać w rejony sztormów.
Krzysztof Gerlach
poszukiwacz
Posty: 285
Rejestracja: 2004-10-03, 17:16
Lokalizacja: Siedlce

Post autor: poszukiwacz »

Krzysztof Gerlach pisze:1) Nie chce mi się teraz przeszukiwać gorączkowo literatury, ale wiadomo np., że do zdobycia jednego galeonu w cieśninie Malakka w 1602 r. Anglicy i Holendrzy skierowali co najmniej sześć swoich jednostek. Co prawda, ściśle biorąc, był to okręt portugalski, lecz w latach 1580-1640 Portugalia była tylko jedną z prowincji Hiszpanii, a niemal połowa galeonów w Niezwyciężonej Armadzie pochodziła z portugalskich stoczni, w tym nawet flagowiec Medina Sidonii, najlepszy okręt we flocie, galeon San Martin.
Gdyby ktoś miał dane dotyczace tej walki cieśninie Malakka i bioracych w niej udział okretów to prosze o kilka słow na temat.
Zaskakująca proporcja miedzy tymi galeonami Armady z Hiszpanii a Portugalii. Czemu było aż tak wiele jednostek portugalskich? Jak sie miały stocznie ortugalskie i ich wyroby do hiszpańskich? Były jakies istotne różnice?
Czy ktoś ma dane dotyczące galeonu "San Martin" i jego losów?
Krzysztof Gerlach pisze:w skład armady wchodziło 130 jednostek, a wśród nich tylko 20 galeonów i 29 nao (podobnych, ale zawsze trochę szerszych i głębszych), z tego około połowy naprawdę hiszpańskich. Utracono 34 lub 35 jednostek, zdecydowaną większość podczas długiego rejsu wokół Szkocji i Irlandii. Tylko 20 procent straconego tonażu należało do okrętów zbudowanych w Hiszpanii, a wśród nich nie było podobno ani jednego hiszpańskiego galeonu. Miłośnicy podwodnych skarbów, którym niemal każde złoto pod wodą kojarzy się z Hiszpanami, a każdy okręt hiszpański z galeonem, bają na ten temat szeroko, określając obowiązkowo tym mianem wszystkie zatopione galeasy, holki (urcas), karaki i inne, budowane w Portugalii, Francji, portach Hanzy i miastach śródziemnomorskich, a tylko wynajęte przez Hiszpanów i to głównie nie do walki, lecz do przewiezienia wojsk inwazyjnych z Flandrii.
Czyli skoro Anglicy mieli około 20 galonów to hiszpańska flota wcale nie była taka bardzo silna, a stawiano raczej na wojska lądowe?
Sławomir Leśniewski pisze:Tego dnia Armada utraciła dwa galeony, w tym „San Salvador” przewożący skarbiec.
To dla mnie troche nie zrozumiałe. Utraciła ale jak, dlaczego? Sukces Anglików czy działanie natury?
Zastanawia mnie też sprawa galeonu „Nuestra Seora del Rosario” zajętego przez Drake'a na jego „Revenge”. Czemu Hiszpanie pozostawili ten okręt swojemu losowi gdy został unieruchomiony?
Sławomir Leśniewski pisze:Filip II przyjął tę klęskę z godnością. Miał stwierdzić: „Wysłałem moją flotę, aby walczyła z ludźmi, a nie z żywiołami, i poza jednym wyjątkiem nie ukarał dowódców.
Jaki to wyjątek i za co został ukarany?
Krzysztof Gerlach
Posty: 4455
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

O pewnych różnicach między galeonami portugalskimi a hiszpańskimi (proporcje długości do szerokości i głębokości) już pisałem. Nie było żadnej sensacji w fakcie istnienia w Wielkiej Armadzie podziału galeonów mniej więcej pół na pół, gdy chodzi o budowę w Portugalii i Hiszpanii. Niewiele wcześniej świat został podzielony przez papieża na dwie połówki, z których jedną przyznano Portugalii, drugą Hiszpanii. Nie wdając się w dywagacje prawne i moralne podobnych poczynań, odzwierciedlały one istotną równowagę sił i posiadanie przez oba państwa bardzo silnych flot, złożonych z najnowocześniejszych okrętów. Kiedy Hiszpanie czasowo zajęli Portugalię, czemu nie mieliby wykorzystywać jej możliwości? Hiszpańskie rządy przyczyniły się zresztą do pogłębienia kryzysu gospodarczego i upadku pozycji Portugalczyków na świecie, czemu towarzyszyło stopniowe obniżanie rangi i potencjału portugalskiej floty, ale to inna historia.
Galeon Sao Martin został zbudowany w 1580 roku, tuż przed aneksją kraju przez Hiszpanię. Po wcieleniu do marynarki hiszpańskiej przemianowano go na San Martin. Miał szacunkowo 720 do 1000 ton, około 55,4 m długości całkowitej, 34,8 do 41,2 m długości kadłuba, 10,4 do 12,3 m szerokości. Załoga: 650. Uzbrojenie: 48 dział. W pierwszych bitwach został poważnie uszkodzony (przez flagowiec Howarda, potem przez flagowiec Frobishera), pod Gravelines doznał dalszych groźnych uszkodzeń, zadanych głównie przez okręt Drake’a. Mimo to powrócił szczęśliwie do Hiszpanii (do Santander) 21 lub 23 września, aczkolwiek ze zdziesiątkowaną załogą. Dalszy los tego okrętu nie jest, o ile wiem, znany.

Hiszpańska flota była bardzo silna, bo chociaż najlepszymi i najnowocześniejszymi okrętami były wtedy galeony, to przecież nie tylko one walczyły. W pewnym momencie starć z Anglikami, dla tych ostatnich szczególne zagrożenie stworzyły np. galeasy, nie tak mocno zależne od kierunku i siły wiatru. Gdyby Anglicy byli na tyle nierozważni lub niezręczni, że daliby się wciągnąć w abordaże, wielkie karaki i nao, też okazałby swoją potęgę, pochodzącą jednak z mijającej już epoki. Zresztą i u Anglików nie walczyła przecież tylko ta grupka galeonów, ale wszystkie zgromadzone okręty. Trzeba więc liczyć całość sił po obu stronach, a nie ograniczać się do jednej kategorii jednostek – aczkolwiek faktycznie szczególnej.
Zadaniem Armady było przewiezienie armii z Flandrii na ziemie angielskie. Hiszpańska piechota słynęła podówczas jako niezwyciężona w otwartych starciach i jest oczywiste, że w ten sposób Filip zamierzał rozstrzygnąć wojnę. Nie miał powodu marzyć, by jego okręty toczyły jakieś specjalne bitwy morskie, ale zgromadziwszy taką flotę nie miał też – jak mu się wydawało – powodu, by się ich specjalnie obawiać. Tym niemniej priorytetowym zadaniem Sidonii było dotarcie do Flandrii, załadowanie wojsk i transport ich do Anglii. Zbyt sztywne przestrzeganie pod tym względem instrukcji królewskich okazało się zresztą kosztownym błędem.
Tu leży także odpowiedź na pytanie o okręt Nuestra Senora del Rosario. Hiszpanie mieli zadanie do wykonania, płynęli w określonym kierunku i chcieli dotrzeć na miejsce o czasie. Nie szwendali się tam i sam bez celu i terminu, więc i nie uważali za słuszne zatrzymywanie całej armady dla obrony jednego żaglowca, który stracił fokmaszt i bukszpryt. Nie zostawili go samemu sobie na pustym morzu, tylko w trakcie nieustannego atakowania przez przeciwników.

Dwa wspomniane okręty Hiszpanie utracili podczas tego wstępnego starcia (31 lipca), kiedy Medina Sidonia zaprzepaścił świetną okazję do zmuszenia Anglików do walki abordażowej. Na San Salvador wybuchły prochy, podobno na skutek sabotażu (tak przynajmniej twierdzi Paweł Wieczorkiewicz), co uniemożliwiło mu zarówno odpłynięcie z flotą, jak obronę.

Tym wyjątkiem było wtrącenie do więzienia Don Pedro de Valdesa, dowódcy Nuestra Senora del Rosario. Wprawdzie w bitwie bardzo dzielnie walczył (właśnie stanięcie w obronie innych okrętów spowodowało takie uszkodzenia jego własnego), ale potem poddał się Drake’owi całkowicie bez wystrzału, chociaż hiszpański okręt był większy, miał liczniejszą załogę i był silniej uzbrojony niż Revenge (podobno ze swymi 51 działami był w ogóle najsilniej uzbrojonym żaglowcem całej Armady).
Krzysztof Gerlach
poszukiwacz
Posty: 285
Rejestracja: 2004-10-03, 17:16
Lokalizacja: Siedlce

Post autor: poszukiwacz »

Szanowny panie Krzysztofie dziekuje za odpowiedź.
Czy moge liczyć na podanie danych o galeonie "Nuestra Senora del Rosario"? Rozumiem że Don Pedro de Valdes poddał okręt z powodu nazwijmy to upadku ducha, a nie np. wystrzelania amunicji czy uszkodzeń?
Co do portugalskich galeonów w Armadzie to dziwił mnie nie ich udział w niej, a tylko procentowo duża liczba, w końcu Portugalia była ( i jest) krajem sporo mniejszym od Hiszpanii.
Troche z innej beczki zapytam o przebudowe w 1608 roku, walczącego uprzednio z Armadą "Ark Royal", przemianowanego wtedy na "Anne Royal"?
Krzysztof Gerlach
Posty: 4455
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Nuestra Senora del Rosario – 1150 ton (ściśle tzw. toneladas, z czego dopiero wykształciły się współczesne miary – z góry uprzedzam, że nie zamierzam tego wyjaśniać, ponieważ wymagałoby to traktatu). Załoga: 443 ludzi, w tym 117 żeglarzy i 300 żołnierzy. Uzbrojenie: 51 dział. Zbudowany w Ribadeo (w Galicji) w 1587 r. ściśle biorąc nie do celów wojennych, lecz dla handlu z „Indiami”, czyli z Ameryką hiszpańską. Zasekwestrowany przez marynarkę królewską i wyposażony w Kadyksie 20.06.1587. Przeznaczony na flagowiec eskadry andaluzyjskiej, którą dowodził Pedro de Valdés. To jego staraniem okręt stał się najsilniej uzbrojoną jednostką Armady. Przewoził dodatkowo około 50 000 skudów. Powody, dla których Valdés poddał się Drake’owi bez walki, Richard Hakluyt wyjaśniał w 1589 następująco: „Drake powiadomił go [Valdésa], że powinien się poddać. Valdés, aby ocalić swój honor, postawił Drake’owi pewne warunki, ten zaś mu odparł, że nie ma teraz czasu prowadzić długiej rozmowy, ale jeśli się podda, potraktuje go przyjaźnie i łagodnie. Po tej odpowiedzi Valdés i jego załoga rozumiejąc, że wpadli w ręce szczęściarza Drake’a, poruszeni rozgłosem i sławą jego imienia, zgodnie mu się poddali”. Tyle angielski kronikarz, przekonany oczywiście o ręce Bożej w zadaniu klęski „heretyckiej”, „papistowskiej” Armadzie. Później jednak rozpuszczono złośliwe plotki, jakoby około połowa skarbu przewożonego przez Nuestra Senora del Rosario dziwnym zrządzeniem losu trafiła do prywatnych kieszeni Drake’a i Valdésa.

W XV wieku i pierwszej połowie XVI Hiszpania i Portugalia były równorzędnymi mocarstwami. Wielkość terytorium macierzystego nie ma tu wiele do rzeczy. W wieku XIX najpotężniejszym państwem na świecie była Wielka Brytania, chociaż w samej Europie znalazłoby się pełno krajów o znacznie większej powierzchni.

Ark Royal nosił pierwotnie nazwę Ark Raleigh i był zbudowany w Deptford w 1587 dla Waltera Raleigha. Przejęty przez królową Elżbietę przed ukończeniem i przemianowany. Miał tonaż obliczany przez jednych na 800 ton, przez innych na 694 tony, 4 maszty, długość około 43 m, szerokość około 11,3-11,7 m, niósł 55 dział wagomiaru od 60 funtów (4 sztuki), po mniejsze od 6 funtów (17 sztuk).
Przebudowywano go w Woolwich od 1603 do 1608 i przemianowano na Anne Royal, po Annie z Danii, żonie króla Jakuba I. Pomimo tej przebudowy i pomimo redukcji artylerii do 44 dział, kiedy uczestniczył w 1625 w kolejnym (kompletnie tym razem nieudanym) ataku na Kadyks, jego dowódca, wicehrabia Wimbledon, pisał: „takie wielkie, stare okręty, przeciążone artylerią, nie nadają się do walk ofensywnych..., gdybyśmy nie przeładowali dużej liczby dział do ładowni, zatonęlibyśmy na pełnym morzu, takie mieliśmy przecieki... wszyscy żołnierze zmuszeni byli pracować w wodzie do kolan...okręt miał za nisko dolny pokład, przez co wpływała nań woda...”. W 1632 nosił 42 działa. Ostatecznie Anne Royal rozbił się pod Tilbury w kwietniu 1636, a wrak został rozebrany.
Krzysztof Gerlach
Krzysztof Gerlach
Posty: 4455
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Zapomniałem podać dalsze losy Nuestra Senora del Rosario. Po doprowadzeniu do Anglii okazało się, że oprócz gotówki bardzo wartościowym ładunkiem tego okrętu były wielkie zapasy prochu (a więc się nie wyczerpały przed ostatnią bitwą). W 1589 żaglowiec przeprowadzono z Dartmouth do Chatham, a potem do Deptford. Wydaje się, że nie wypływał nigdzie dalej pod angielską banderą. W 1618, kiedy nadal stał w Deptford, przeprowadzono go blisko doku wyposażeniowego i zatopiono tam dla ochrony i osłaniania nabrzeża.
Krzysztof Gerlach
Napoleon
Posty: 4069
Rejestracja: 2006-04-21, 14:07
Lokalizacja: Racibórz

Post autor: Napoleon »

Tak gwoli uzupełnienie. Jak słusznie zauważył Pan K. Gerlach, hiszpańskie galeony nie były "czystymi" okrętami wojennymi lecz militarno-merkantylnymi hybrydami. I tu tkwi - moim zdaniem - sporo przyczyn ich porażek. Bo w II połowie XVI wieku specjalizacja była już praktycznie niezbędna.
Kwestia druga - w 1588 roku okręty hiszpańskie byłu uzbrojone we wcale silną artylerię. Wśród hiszpańskich armat dominowały jednak kanony o duzym wagomiarze i realtywnie krótkich lufach (troche upraszczam, ale mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone). Anglicy preferowali kulweryny (armaty o relatywnie długich lufach i tym samym wiekszym zasiegu) dostosowując do tego uzbrojenia swą taktykę. w zasadzie mozna by było zaryzykować tezę, że ich taktyka z 1588 roku była swego rodzaju "wstepem" do taktyki liniowej - atakowali pojedynczymi okrętami lub niewielkimi grupami płynącymi w szyku torowym najczęściej od rufy jednostek hiszpańskich, oddając salwę i zawracając. Skutecznośc nie była rewelacyjna, ale per saldo taktyka taka okazała się w sumie skuteczna.
Realchief
Posty: 116
Rejestracja: 2007-05-16, 11:53
Lokalizacja: Warszawa

Post autor: Realchief »

Panie Krzysztofie!
Pana zarzuty wobec Filipa II są w 99% szłuszne, ale wobec Mediny Sidonii już nie.
Filip zawinił i to głęboko wogóle podejmując taki projekt, który nie miał szans realizacji, całkiem możliwe, że była to zresztą tylko przykrywka, o czym za chwilę.
Pierw co nieco o dowódcy, nie wiem gdzie dostrzega Pan jego niudolność?
Zacznijmy od tego, że źle Pan podał powody wyboru Mediny na dowódcę. Armada była panowana od paru lat, pierwotnie miała wyruszyć w roku 1587, lecz na drodze stanęły nieprzewidziane okoliczności. Na dowódce od początku był wynzaczony stary wiarus markiz Santa Cruz. Słynny admirał z długoletnią karierą, którą zaczynał od prostego majtka (gdzie tu ta wymagana arystokratyczność?). Był on najbardziej znany z pierwszej "nowoczesnej" bitwy pod Sao Miguel, gdzie zadal druzgocącą klęskę przeważającym siłom francuskim. Smaczku dodaje fakt, że Santa Cruz nie przegrał nigdy żadnej batalii a stoczył ich wiele. Pech sprawił, że zmarł na kilka miesięcy przed wyruszeniem. Filip panicznie szukał nowego dowódcy, musił on być wtajemniczony w te sprawy i wybór padł na Medinę Sidonię który zajmował się częścą spraw zaopatrzenia. Był on świetnym administratorem a takowego Filip potrzebował do zapięcia na "ostatni guzik" organizacji Armady. W dowodzeniu spisał się nadzwyczaj dobrze, a biorąc pod uwagę warunki prześwietnie. Z pewnością nie nie był taktykiem, ale nie musiał nim być, miał pod sobą jako dowódców eskadr wyśmienitych żołnierzy i żeglarzy. Nasz Jan Zamoyski był taktykiem kiepściutkim co nie przeszkadzało mu zostać jednym z największych dowódców swoich czasów i w historii Polski. Dobry wódz nie musi dobrze dowodzić, musi umieć sobie dobrać podkomendnych (Zamoyski miał Żółkiewskiego i Chodkiewicza). Jedyne co można zarzucić Medinie to za ścisłe trzymanie się rozkazów przez co nie wykorzystał okazji, nigdy w historii ni postawiono dowódcy zarzutów dlatego że trzymał się rozkazów (poza zbrodniczymi rzecz jasna).
Medinie nie udało się bo cały plan był od początku bzdurny. Po przesunięciu terminu inwazji na rok nie można już było tego przekładać na kolejny i dlatego wyruszono. Medina nie chciał dowództwa bo wiedział, że wyrawa jest skazana z góry na porażkę. Parma się do tego nie przykładał bo sądził to samo (wybudował łodzie desantowe bo dostał rozkaz i tyle, ale ani myślał opuszczać swoich pozycji dla takiej bzdury), jedynie Filip II liczył na Bożą łaskę.
Armada przeszła przez kanał wzorcowo i to raczej Anglicy byli załamani, że nic nie zdziałali. Porażka stała się jasna u brzegu Niderlandów, stało się jasne to o czym wiedział Parma, nie było sposobu na dostarczenie wojska na statki, te ze względu na duże zanurzenie były z dala od wybrzeża, armia na brzegu a pomiędzy nimi lekkie jednostki Holenderskie. Tutaj pojawia sę paradoks najczęściej w literaturze zarzuca się Armadzie klęską bo wzięła ze sobą galeasy i galery, które nie nadawały się do żeglugi na północy. Faktycznie było to w planach lecz nie wzięto ani jednej a one umożliwiły by spokojnie przetransportowanie wojska. Do operowania w kanale nadawaly się znakomicie o czym świadczą wojny Angielsko- Francuskie z pierwszej połowy wieku XVI. Galeasy w czasie bitwy pod Gravelines były najlepszymi jednostkami, to właśnie dzięki nim uniknięto dużych strat. Na koniec odwrót, nie bedę tutaj dyskutował czemu zarządzono odwrót wokół Wysp Brytyjskich, grunt, że zarządzono. Odwót ten był majstersztykiem sztuki żeglarskiej i nawigacyjnej. Hiszpanie mieli po prostu pecha, nie wiedzieli o golfsztormie (nikt zresztą o tym nie wiedział) i to on jest odpowiedziany za błędy nawigacyjne. Biorąc to wzystko pod uwagę, Medina Sidonia dokonał nadzyczjanego czynu doprowadzjąc ponad połowę jednostek z powrotem do domu.
Teraz troszeczkę o celu samej Armady. Nie ulega wątpliwości, że powodem wojny było wsparcie Anglii dla rebeliantów w Nidelandach. Co zyskiwali by Hiszpanie po inwazji? Kraju by nie opanowali, trzeba by było go okupować i przeznaczać na to ogromne środki, żadnych zysków same straty. Wszyscy zresztą wokół Filipa II zdawali sobie sprawę z nierealności inwazji, były on sam taki ślepy i tego nie dostrzegał? Całkiem możliwe, że celem Armady było przestraszenie Anglików i skłonienie Elżbiety I do zaakceptowania warunków, to by też tłumaczyło dlaczego Medina nie lądował kiedy miał okazję - bo nie było tego w planie, po to zapewne głoszono o potędze floty na prawo i lewo zamiast po cichu przygotować inwazję. Sama zaś armia w Armadzie miała wylądować w Holandii i we współpracy z Parmą rozprawić się raz na zawsze z rebelią. Oczywiście to tylko teoria przedstawiana przez niektórych historyków.

Klęska Armady wpłynęła radykalnie na Hiszpańskie budownictwo okrętowe, lecz bardzo krótkoterminowo. Zaraz po zapoznaniu się z raportami z klęski Filip II zamówił budowę "serii kopii" angielskich galeonów. Niewiele o tym wiadomo, bo nie mamy prawie żadnych informacji o "flocie" Hiszpańskiej z lat 1590- tych, pojawiają się one dopiero na początku XVII wieku i sytuacja wyglądała wtedy tak jak Pan to przedstawił. Nie zapominajmy też, że Hiszpania to nie tylko galeony z półwyspu Iberyjskiego ale i fregaty z Dunkierki, a te napewnio były radykalnymi rozwiązaniami.
Co ciekawe w momencie gdy Hiszpania postawiła na jednostki typu angielskiego, ci tenże typ zepsuli. Zaraz po armadzie zaczęli budować wielkie nieruchawe jednostki z wielkimi kasztelem rufowym dla wygody oficerów. Co więcej niektórzy z dowódców angielskich zaczęli "publikować" nawet pseudonaukowe rozprawy na wyższości tego typu galeonów.

Rozumiem Panie Krzysztofie, że nazwał Pan bzdurą "salwy burtowe" dla tego określenia nie majacego nic wspólnego z ówczesną taktyką a nie sposobu ich stosowania u Hiszpanów.

Napoleonie!
Specjalizacja stała się praktycznie niezbędna w pierwszej połowie XVII wieku, a absolutnie w jego połowie wraz z wprowadzeniem taktyki liniowej. W drugiej połowie wieku XVI takie hybrydy któzych zresztą było 90% radziły sobie całkiem dobrze.
Taktyka Anglików nie miała nic wspólnego z taktyką liniową już bliżej do niej było Hiszpanom, istniałą już ona bowiem wtedy lecz jako typowo defensywana i zasługą Anglików w połowie wieku XVII było jej zastosowanie jako ofensywnej, co ciekawe stało się tak w dużej mierze ponieważ ich dowódcy nie znali się na wojnie na morzu :)
A teraz jeszcze dwa słowa o działach. Ciężko powiedzieć, żeby u Hiszpanów dominował jakikolwiek typ dział, podobnie zresztą było we wszystkich flotach jeszcze w pierwszej połowie XVII w. Można jednak powiedzieć, że Hiszpanie mieli dużo przestarzałych dział odtylcowych, które były idealne do ich taktyki walki na małą odległość, miały one mały zasięg i celność, ale dużą szybkostrzelność. Problemem były przede wszystkim lawety.
Prawdą jest, że Anglicy preferowali kolubryny, ale była to ślepa uliczka, nie dawały one właściwie żadnej przewagi nad kartaunami i dlatego te zdobyły dominującą pozycję w XVII wieku, a kolubryny zniknęły z pokładów.
admiralcochrane
Posty: 806
Rejestracja: 2004-05-28, 15:45

Post autor: admiralcochrane »

największych dowódców swoich czasów i w historii Polski. Dobry wódz nie musi dobrze dowodzić, musi umieć sobie dobrać podkomendnych (Zamoyski miał Żółkiewskiego i Chodkiewicza).
Jedyne co można zarzucić Medinie to za ścisłe trzymanie się rozkazów przez co nie wykorzystał okazji, nigdy w historii ni postawiono dowódcy zarzutów dlatego że trzymał się rozkazów (poza zbrodniczymi rzecz jasna).
[/quote]

Otóz był taki admirał w Royal Navy -wiceadm John Byng...
Krzysztof Gerlach
Posty: 4455
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Oj, oj, panie Realchief. Na tym gruncie nie zgadzam się z Panem niemal w stu procentach. Nie będę używał Pańskiego określenia o „niesłuszności”, ponieważ dla tak odległej epoki dociekanie prawdy polega w większej mierze na interpretacji skąpych materiałów źródłowych niż na odkrywaniu nowych. Uzasadnię po prostu – tylko raz - dlaczego mam całkowicie inne zdanie od Pana i nie będę podtrzymywał polemiki, ponieważ Pańskie argumenty opierają się nie na znajomości faktów, tylko na emocjonalnym do nich stosunku, a na to szkoda mojego czasu. Pozostawię więc Panu „ostatnie słowo” i satysfakcję wiążącą się z tym. Jestem za pluralizmem poglądów i wypowiedzi, oraz za swobodną krytyką wszystkiego, co się publikuje – także oczywiście, a może przede wszystkim, moich wywodów – zatem zadowoli mnie całkowicie możliwość wyboru Pańskich i moich ocen przez tych, którzy to czytają. Natomiast na przekonaniu takich osób, którym się wydaje, że racja jest zawsze po stronie dłużej podtrzymującego dyskusję, zupełnie mi nie zależy.

„Zacznijmy od tego, że źle Pan podał powody wyboru Mediny na dowódcę.”
Tu następuje długi wtręt o markizie Santa Cruz, tak jak bym kiedykolwiek twierdził, że Filip od samego początku planowania wyprawy marzył o Sidonii jako dowódcy. Podałem powody – prawdziwe - wyboru Medina Sidonii wtedy, kiedy taki wybór w ogóle stanął przed królem. Wcześniej była inna sytuacja i inne okoliczności, co łatwo odczytać z poniższego skrótu życiorysu poprzednika. Jeśli pominąłem zdolności administracyjne księcia, faktycznie niemałe, to jest to rzeczywiście przeoczenie.
„Stary wiarus markiz Santa Cruz. Słynny admirał z długoletnią karierą, którą zaczynał od prostego majtka (gdzie tu ta wymagana arystokratyczność?).”
Zatem Pana zdaniem chodziło o pochodzącego z gminu, ubogiego marynarza, który dobił się wysokich godności i stanowisk wyłącznie dzięki własnym zasługom. To kompletny fałsz. Zdumiewające, że wdaje się Pan w polemikę tak mało wiedząc o opisywanych przez siebie postaciach. Alvaro de Bazán y Guzmán markiz Santa Cruz miał w 1587 roku 61 lat (w XVI stuleciu to wiek starczy) i był najwyższym rangą hiszpańskim dowódcą morskim (capitán general del mar Océano). Pochodził z jednej najstarszych rodzin hiszpańskich, należącej do gałęzi wielkiego rodu Navarro. Linia Bazán wywodziła się z doliny Baztán, ale ojciec naszego bohatera, tego samego imienia, osiedlił się w Granadzie, a w styczniu 1538 odkupił miejscowości Santa Cruz de Mudela oraz Viso del Puerto za ogromną sumę ponad 26 mln maravedi, stając się tam udzielnym panem z wszelkimi prawami sądowniczymi. Alvaro de Bazán starszy sprawował od 1526 r. funkcję „generała galer” (capitán general de las galeras de España), czyli naczelnego dowódcy floty hiszpańskiej na Morzu Śródziemnym. Alvaro de Bazán młodszy, jako syn wielkiego pana, już w wieku 3 latek (!) został przyjęty do ekskluzywnego zakonu rycerskiego Santiago. Nie ma znaczenia, czy dla zachowania pozorów młody Alvaro zaczynał poznawać rzemiosło żeglarskie jako majtek czy nawet bez majtek, ponieważ debiutował we flocie swojego tatusia i już po pierwszym spotkaniu z przeciwnikiem został przez niego mianowany dowódcą eskadry (jako 16-latek!). Dzięki wysokiemu pochodzeniu i stanowisku ojca mógł błyskawicznie przebyć pierwsze szczeble kariery, a potem zadecydowały już wybitne wrodzone zdolności. To, że spisywał się na świetnie na każdym zajmowanym stanowisku, jest poza dyskusją, ale nie ma żadnego związku ani z Medina Sidonią, ani nie przekreśla należenia do arystokracji. W marcu 1550 Alvaro de Bazán poślubił córkę hrabiego Miranda. W latach 1560-tych Bazán otrzymał jeden z najwyższych tytułów arystokratycznych – markiza. Kiedy Filip mianował go naczelnym dowódcą Armady, był więc szlachcicem ze starego i dobrze skoligaconego rodu, hiszpańskim grandem, markizem (co jest niższe tylko od księcia), panem na El Viso oraz Valdepeñas, majorem León i Villamayor, merem Gibraltaru, członkiem Rady Królewskiej, kawalerem Orderu Santiago, najsłynniejszym w tej epoce hiszpańskim admirałem i najwyższym rangą marynarzem (poza ewentualnie członkami domu królewskiego, ale to bez praktycznego znaczenia). To tyle, Panie Realchief, na temat rzekomego byłego „prostego majtka” na czele hiszpańskiej Armady i jego braku związku z arystokracją.

„Filip panicznie szukał nowego dowódcy, musił on być wtajemniczony w te sprawy i wybór padł na Medinę Sidonię który zajmował się częścą spraw zaopatrzenia.”
Filip szukał nowego dowódcy, ale wcale nie tak panicznie, jak się Panu wydaje. W rzeczywistości pod koniec życia markiza Santa Cruz stosunki między nim a królem mocno się pogorszyły, ponieważ wzajemnie się oskarżali o opóźnianie przygotowań Armady do wyjścia w morze. Te opóźnienia wynikały głównie z braków w zaopatrzeniu. Filip i jego doradcy nie mieli racji, a ich połajania względem Santa Cruz były krzywdzące dla starego admirała. Tym niemniej markiz podupadł bardzo na zdrowiu, o czym król wiedział, i Bazán został zdjęty z naczelnego dowództwa Armady dokładnie na 5 dni przed śmiercią. W tym momencie Filip miał już za sobą dość długie przemyślenia w sprawie wyboru następcy i nie było w tym żadnej „paniki”.

„W dowodzeniu spisał się nadzwyczaj dobrze, a biorąc pod uwagę warunki prześwietnie. Z pewnością nie nie był taktykiem, ale nie musiał nim być, miał pod sobą jako dowódców eskadr wyśmienitych żołnierzy i żeglarzy. Nasz Jan Zamoyski był taktykiem kiepściutkim co nie przeszkadzało mu zostać jednym z największych dowódców swoich czasów i w historii Polski. Dobry wódz nie musi dobrze dowodzić, musi umieć sobie dobrać podkomendnych (Zamoyski miał Żółkiewskiego i Chodkiewicza).”
Kapitalne! Taki właśnie pogląd reprezentowali w tym czasie Hiszpanie (ale nie wszyscy, o czym na końcu tego akapitu), i drogo za to zapłacili. Mniemanie, że naczelny wódz na morzu ma być dobrym administratorem, a resztą powinni się zająć jego podkomendni, pochodzi z czasów głębokiego średniowiecza, kiedy okręty obsługiwali i dowodzili nimi ludzie z niższych klas, natomiast przed bitwą zabierali na pokłady rycerzy dowodzonych przez wielkich feudałów, którzy ich sprawnie zebrali i wyposażyli. Rycerze nie odróżniali wprawdzie dziobu od rufy i nie wiedzieli, w którą stronę żaglowiec może płynąć, a w którą nie, ale po doprowadzeniu do burty przeciwnika przez zawodowego szypra, zwalali się na pokład wroga i toczyli bitwę prawie lądową. Zbliżona taktyka, kompletnie już przestarzała, marzyła się uczestnikom wyprawy w 1588, ale Anglicy prędko wybili im ją z głowy. Klęska Armady zmusiła nawet Hiszpanów do przewartościowania swoich koncepcji i zrozumienia, że na morzu nie ma miejsca dla „wybitnych administratorów”, którzy nie znają się na dowodzeniu. Przywołanie przykładu Zamoyskiego jest kompletną aberracją, ponieważ utożsamia możliwości komunikacji, przemieszczania i organizacji na lądzie z takimi samymi problemami na morzu w czasach żaglowców! Prawdziwie wybitni organizatorzy francuskiej marynarki w różnych okresach – Ludwik XIV, Napoleon – walczyli z wielkim powodzeniem na lądzie, wykorzystując własny geniusz lub zdolności podwładnych, ale nigdy nie próbowali stawiać się na czele flot bojowych, zdając sobie doskonale z głupoty takiego pomysłu.
Najlepszym komentarzem do Pańskiej opinii będą słowa niejakiego księcia... Medina Sidonia (!): „Flota jest tak ogromna, a przedsięwzięcie takiej wagi, iż wydaje się NIESZCZĘŚLIWYM POWIERZENIE ODPOWIEDZIALNOŚCI ZA NIĄ OSOBIE NIE POSIADAJĄCEJ ŻADNEGO DOŚWIADCZENIA W PROWADZENIU WOJNY MORSKIEJ”. Brawo, don Alonso Perez de Guzman el Bueno, książę Medina Sidonia, nic dodać, nic ująć.

„Jedyne co można zarzucić Medinie to za ścisłe trzymanie się rozkazów przez co nie wykorzystał okazji, nigdy w historii ni postawiono dowódcy zarzutów dlatego że trzymał się rozkazów (poza zbrodniczymi rzecz jasna).”
I brak kary ma go kreować na „prześwietnego” dowódcę?!! Każdy dowódca dobrze wie, że wykonanie rozkazów ma służyć osiągnięciu określonego celu. Dowódca najwyższej rangi zna cel strategiczny, nawet jeśli pozostaje on tajemnicą dla marynarza czy kapitana okrętu. Z dala od ośrodka decyzyjnego, w zmieniającej się sytuacji, często spotyka się z sytuacją, kiedy niewolnicze trzymanie się litery rozkazów może zniweczyć osiągnięcie celu nadrzędnego. Dowódcę wybitnego od kiepskiego, jakim był Sidonia, odróżnia w takich przypadkach odwaga podjęcia właściwej decyzji. Wybitny zaryzykuje własną karierę i może głowę, zdając sobie sprawę, po co tak naprawdę te rozkazy zostały wydane. Oczywiście aby wyjść z tego cało, ze sławą i uznaniem przełożonych, musi osiągnąć sukces, w przeciwnym wypadku stanie się kozłem ofiarnym. Dowódca mierny nie zrobi nic, bo w razie porażki jest przecież „kryty” – faktycznie na ogół nikt go nie ukaże za wykonanie rozkazów wyższej władzy. Aczkolwiek głęboko się Pan myli, że tak nie zdarzyło się nigdy w historii – trafiało się to bardzo często w rozmaitych armiach i flotach rewolucyjnych (zwłaszcza podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej), warto by też zapytać znawców o występowanie – lub nie – podobnych przypadków w Armii Czerwonej i Armii Trzeciej Rzeszy.
Medina Sidonia uniknął kary nie dlatego że „prześwietnie dowodził”, lecz z wielu innych powodów – po pierwsze, ze wszystkich osób, które przyczyniły się do klęski, on zawinił najmniej, a sam król – najwięcej. Po drugie Filip podszedł do sprawy filozoficznie (czy religijnie, jak kto woli) i w ogóle nie chciał nikogo obwiniać. Nawet ten jedyny znany przypadek, o którym pisałem, został na królu wymuszony. Po trzecie Medina Sidonia istotnie starał się nie odchodzić na milimetr od otrzymanych rozkazów (chociaż wybierał z nich co ostrożniejsze warianty, o czym potem). Po czwarte, był mądrym i szlachetnym człowiekiem, a Filip go bardzo lubił i – nie znając się na wojnie morskiej – nigdy nie dostrzegł związku (jak i Pan) między słabością dowodzenia a wynikiem wyprawy.

„Nie wiem gdzie dostrzega Pan jego [Mediny Sidonii] niudolność?”
Pomijając już to, co napisałem powyżej, podstawowa nieudolność Sidonii polegała na braku silnego charakteru i zupełnej nieznajomości sztuki żeglarskiej, przez co musiał polegać wyłącznie na radach podwładnych. To, że byli oni bardzo doświadczeni, niczego nie zmienia, ponieważ kłócili się między sobą i dawali sprzeczne rady, a wybór właściwej z nich pozostawiono człowiekowi, który nie miał na ten temat bladego pojęcia. Zacznijmy jednak od początku, tj. od daty wypłynięcia Armady. Medina Sidonia został powiadomiony przez księcia Parmy, że jego żołnierze nie będą gotowi do zaokrętowania w planowanym terminie. Dowódcy morscy twierdzili natomiast, że dalsze opóźnianie wypłynięcia nie wchodzi w grę, bowiem z uwagi na warunki pogodowe byłoby bardzo niebezpieczne dla okrętów. Rzeczywiście już w tym momencie pojawił się zalążek przyszłej klęski. Medina Sidonia miał wtedy do wyboru trzy opcje.
Pierwsza to wymuszenie na Alessandro Farnese podania konkretnej daty gotowości jego żołnierzy i stosowne przesunięcie wyjścia floty z portów, bez względu na zdanie żeglarzy. Oczywiście mogło się to skończyć zagładą już u hiszpańskich wybrzeży, bez potrzeby opływania w tym celu Wysp Brytyjskich. Hiszpanie mogli mieć jednak także nadzwyczajne szczęście – jakaś anomalia pogodowa przypadająca raz na stulecie i być może cała wyprawa zakończyłaby się wielkim sukcesem, a historia Europy i świata potoczyłaby się inaczej. W razie klęski nikt jednak nie miałby wątpliwości, że winien jest admirał-ignorant, który zlekceważył rady fachowców.
Druga opcja to wymuszenie na królu decyzji przesunięcia wyjścia całej wyprawy o wiele miesięcy, kiedy i książę Parmy będzie gotów i nad kanał La Manche znowu powróci dobra pogoda, czyli kontynuacja taktyki (wobec Filipa) zmarłego markiza Santa Cruz. Na to Sidonia nie miał dość siły woli. Zresztą raz spróbował (po pierwszej burzy, która rozproszyła flotę) i spotkał się ze zdecydowaną odmową króla.
Trzecia opcja – wybrana - to wypłynąć kiedy się jeszcze bezpiecznie da, wykonywać ściśle rozkazy bez najmniejszej wiary w ich sens i ufać w Opatrzność Bożą, że jakoś to będzie, a jak nie będzie – widocznie Bóg tak chciał.
Kiedy los nadarzył Sidonii okazję zniszczenia floty brytyjskiej w początkowej fazie wyprawy, co byłoby zapewne decydującym sukcesem, zaniedbał jej wykorzystania, mimo że wiedział (w przeciwieństwie, jak się wydaje, do Pana), iż w instrukcjach królewskich wyraźnie zapisano: „w razie zetknięcia się u wejścia do Kanału z eskadrą [przeciwnika] należy zaatakować nieprzyjaciela częścią sił głównych. W wypadku spotkania [...] całej floty angielskiej należy ją zaatakować w możliwie najdogodniejszych warunkach”. Oczywiście Sidonia, jako słaby dowódca i nie umiejący ocenić (ze względu na brak doświadczenia morskiego, bo „po co mu znajomość taktyki, jak miał od tego innych”), czy warunki istotnie są „najdogodniejsze”, wolał wybrać ten fragment instrukcji, w którym napisano, że przed załadowaniem żołnierzy księcia Parmy „nie należy szukać spotkania z nieprzyjacielem”.
Po porażce u wybrzeży Niderlandów Medina Sidonia dał kolejny dowód słabości charakteru, kiedy publicznie biadał przed swoimi dowódcami, że „wszystko stracone” i pytał rozpaczliwie „co on ma robić”. Takie zachowanie nie poprawia morale i nie jest bynajmniej – wbrew Pana poglądom - dowodem „prześwietności” dowodzenia.
Po wyborze drogi odwrotu, Medina Sidonia nie mógł już odwrócić losu wyprawy i istotnie trudno go winić za straty zadane przez żywioł. Wykazał się też odwagą osobistą, czego nigdy nie negowałem, i troską o podwładnych, co również podkreślałem. Oczywiście odwrót nie był żadnym „majstersztykiem sztuki żeglarskiej i nawigacyjnej” (niby na czym ta maestria miała polegać – że dałoby się osiągnąć jeszcze gorszy wynik?!), ale też pewnie w tych samych warunkach inni uzyskaliby podobne efekty i próba dowiedzenia, że straciliby jeden okręt więcej lub jeden mniej jest absolutnie jałowa i szkoda na to czasu – przynajmniej na pewno mojego. Wiem oczywiście, że są tacy – także na FOW – którzy uwielbiają mnożyć dwadzieścia niewiadomych, aby z zapałem dyskutować wynik, ale ja się do nich nie zaliczam.

Przytoczone przez Pana teorie, sugerujące fałszywość wszystkich wydanych Medina Sidonii i księciu Parmy rozkazów, wszystkich prac logistycznych i przygotowawczych, są po prostu śmieszne. Hiszpanie nie musieli bynajmniej okupować Anglii, by osiągnąć zakładane cele. Wystarczyło wylądować i wygrać jedną walną bitwę. Filip nie zamierzał przyłączyć tego kraju do Hiszpanii, tylko przywrócić go do grona państw katolickich i swoich sojuszników. W tym celu rozpatrywał najpierw, całkiem na serio, swoje małżeństwo z Elżbietą. Potem uznał, że wystarczy osadzić na tronie innego władcę (lub siebie – w luźnej unii personalnej). Bezpośrednio przed Elżbietą, a nie w żadnych zamierzchłych czasach, Anglią rządziła katolicka królowa Maria, żona tego samego Filipa II hiszpańskiego! Tak jak za Elżbiety obcinano jądra i wypruwano jelita angielskim katolikom, tak za Marii prażyli się na stosach protestanci. Przy silnej armii obcej wewnątrz kraju, ponowne odwrócenie sytuacji nie byłoby jeszcze tak nieprawdopodobne, jak sto lat później. O resztę zadbaliby sami zainteresowani Anglicy, podobnie jak przy innych przewrotach. Ciekaw jestem, skąd Pan wie, że „wszyscy zresztą wokół Filipa II zdawali sobie sprawę z nierealności inwazji”, skoro jest to w jawnej sprzeczności z zachowanymi dokumentami? Tylko z braku pośpiechu u Farnese (to on miał ponieść największego ryzyko) i Medina Sidonii (bał się podjąć zadania, które go przerastało)? Przecież początkowo wielkimi entuzjastami wyprawy (ba, głównymi jej animatorami) byli zarówno markiz Santa Cruz, jak książę Parmy!
Oczywiście podobnych teoryjek, jak te przytoczone przez Pana, będzie się z czasem pojawiało coraz więcej, ponieważ co mają robić biedni historycy, którzy marzą, by czymś zabłysnąć na forum nauki? Na tej podstawie publikuje się prace tłumaczące, że bunt na Bounty nie został wcale wywołany tyranią kapitana (ani rozleniwieniem załogi zauroczonej pozornym rajem wysp tropikalnych), tylko wzgardzoną miłością homoseksualną (przy okazji, jakie to modne!) między dwiema głównymi personami dramatu. Dowodzi się, że Pawel Beneke wcale nie zdobył obrazu Memlinga tylko jakiś inny – wprawdzie nie wiadomo jaki, ale na pewno nie ten, o którym wszyscy wiedzą. Opowiada się o chińskich statkach, co jak rufą stały przy wybrzeżu Chin, to dziobem sięgały prawie Australii. Nic nie szkodzi, że wszystkie te rewelacje są pozbawione jakichkolwiek podstaw źródłowych – wręcz przeciwnie, tym lepiej, ponieważ nie da się również udowodnić ich nieprawdziwości, a laur na skroniach naukowca pięknie lśni. Pan może sobie w nie wierzyć, ja nie muszę i na pewno żaden z nas drugiego nie przekona.
Krzysztof Gerlach
Krzysztof Gerlach
Posty: 4455
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

P.S.
Oczywiście ta flota "brytyjska" to jawne przejęzyczenie z mojej strony, z rozpędu. Do roku 1707 nie było Wielkiej Brytanii i nie mogło być niczego brytyjskiego.
Krzysztof Gerlach
ODPOWIEDZ